U MNIE 8/2011

U MNIE – wpis numer: 08 / 2011  aktualizacja: 09.09.2011

Moje rozmyślania, czyli myśli związane z wszystkim i niczym równocześnie…

Czasem gdy jadę starym, zniszczonym, steranym tysiącami kilometrów jakie już przebył miejskim autobusem, lubię wsłuchiwać się w dźwięk jego ciężko pracującego silnika. Zapewne zastanawiacie się dlaczego… co może być interesującego w tym hałasie, w dźwięku tak prozaicznym i oczywistym że nie zwracamy na niego uwagi, a nasze skojarzenia związane z nim są raczej negatywne. Jeszcze bardziej abstrakcyjne i zagadkowe może wydawać się przyglądanie zniszczonemu i często niezbyt mile pachnącemu wnętrzu autobusu. Pozornie macie rację, nie ma w tym nic alegorycznego, ani ciekawego. Jednak jak w stosunku do wszystkiego w życiu zależy jak na to zagadnienie spojrzymy.

Otóż ja patrząc na ten zniszczony, poobijany, przybrudzony autobus, widzę metaforę dość dobrze oddającą mnie samego w chwili obecnej. I ja jestem dość mocno poobijany życiowymi doświadczeniami, chorobami, już nie mam świeżego pachnącego nowością lakieru, właściwego młodemu życiu. Jestem zmęczony, nader zmieniony upływem czasu w którym walczę z kilkoma chorobami. Więc żywcem można by porównać mnie do takiego starego steranego pracą i codziennością autobusu. Jednak potem, gdy ten stary zniszczony autobus rusza, gdy wspina się pod wzniesienia wioząc duże przecież obciążanie, ryk jego basowego serca ukazuje jego prawdziwe oblicze. Sterany, poobijany, nie tak szybki jak inne nowsze pojazdy, ale wciąż silny, z determinacją prący naprzód.

I to chyba najlepiej opisuje mnie samego, poobijany, w aluminiowych ortezach, z kulą, o wiele wolniejszy od innych, szczególnie w górach, ale jednak pomimo powierzchowności, awaryjności, wewnątrz wciąż bije pełne mocy serce, wciąż silny i uparcie jak wół prący naprzód. To właśnie odkrywam w tym niskim basowym dźwięku pracującego silnika, starego autobusu.

zdjęcia od lewej: Wielokrotnie przepakowywany sprzęt górski w oczekiwaniu na „lepsze dni” / Nareszcie ostateczne pakowanie 🙂 / Start (w PKS-ie do Rycerki)

DZIEŃ I / zdjęcia od lewej: Trzeba choć udawać że zna się na mapie 🙂 / „Zdobywcy” na Wielkiej Raczy / Wieczór I dnia, autor na platformie widokowej na szczycie Wielkiej Raczy

Niedawno, niepełny miesiąc temu, pod koniec sierpnia, po bardzo długim oczekiwaniu i wielokrotnym przekładaniu terminu, to pakowaniu, to rozpakowywaniu się, w oczekiwaniu na „lepsze dni” udało mi się w końcu wstrzelić w taki moment i wyrwać na szlak. Tym razem był to Beskid Żywiecki. Wybraliśmy się wraz z moim małym towarzyszem Patrykiem na szlak którego nie odwiedzałem od blisko 20 lat. Ostatni raz byłem na nim gdy sam byłem nastolatkiem z moim Tatom. Dziś to ja szedłem z Patrykiem, starając się ukazać mu piękno tego miejsca, podzielić się emocjami jakie on we mnie wywołuje, podobnie jak lata temu czynił to względem mnie mój Tata.

Skłamałbym mówiąc że było łatwo, cena jak zawsze była wysoka, jednak również jak zawsze warto po stu kroć było ją zapłacić. Uważam bowiem że jedną z największych wartości w życiu jest to co przeżyjemy, ofiarujemy i doświadczymy, są to bowiem elementy trwale zapisujące się w naszych sercach, umysłach i wspomnieniach. Obrazy, uczucia, które już na zawsze, bez względu na to jak potoczy się nasze życie, jakie by niespodzianki nie przygotował dla nas los – pozostaną w nas. Wzmacniając, ubogacając i dając siły, gdy tych zabraknie.

DZIEŃ II / zdjęcia od lewej: Na platformie widokowej na szczycie Wielkiej Raczy / Pod Słowackim krzyżem (Szczyt Wielkiej Raczy) / Ranek II dnia – start z przed Schroniska PTTK na Wielkiej Raczy /  No ponoć ja w drodze 🙂

W sercu planowałem że szlak ten potrwa nieco dłużej, a po powrocie jeśli tylko będą jeszcze siły wyrwę się choć na jeden dzień w Tatry. Cóż…wypad jednak musiał zostać zakończony w trzecim dniu, gdy czułem zbliżające się szybko nasilenie objawów chorobowych. Potem już niestety nie zdołałem wyrwać się ze szponów drążącej moje ciało choroby… dość trudno mi to zaakceptować, w sercu zawsze pozostaje ogromny nie dosyt i tęsknota. Jednak pomimo tych uczuć nie zapominam o jeszcze jednym – najważniejszym z nich, współtowarzyszących myślą o tęsknocie – głębokiej wdzięczności że w ogóle udało mi się wyrwać i powrócić na szlaki.

Wdzięczność że dobry Bóg powstrzymał chorobę choć na te kilka dni, ofiarując mi siły na bezpieczne pokonanie kilkudziesięciu kilometrowej trasy, oraz wdzięczność podyktowaną pamięcią o wielu innych ludziach, dla których te kilka dni byłoby szczytem marzeń. Stąd z wdzięcznością odnoszę się do opatrzności, a jak Bóg da, a mój organizm podoła, za rok znów będę mógł stanąć na dłuższym, kilkudniowym szlaku – miejmy nadzieję w o wiele lepszej…

DZIEŃ II / zdjęcie po lewej i w środku: Autor, wraz z Patrykiem na „świerszczowym” koncercie (Hala Śrubita) / zdjęcie po prawej: Przed Schroniskiem PTTK na Przegibku

I tak doczekaliśmy początku września… liście dyskretnie zaczęły już zmieniać swe do niedawna soczyste na bardziej stonowane, zmierzające w kierunku żółci i czerwieni kolory, dni stały się nieco krótsze. Powoli acz nie ubłagalnie przyroda zaczyna się przygotowywać do jesieni. Dla naszych Pociech jest to czas końca letniej swawoli i powrotu do szkół…

zdjęcia od lewej: Tuż po powrocie choroba znów dała o sobie znać… / Zapełniona kartkami z datami kolejnych wizyt lekarskich tablica…

Dla mnie czas, aby podjąć nową batalię, kontynuującą leczenie i rehabilitację. Moja korkowa tablica zapełnia się karteczkami z terminami kolejnych wizyt u lekarzy. Mam nadzieję że ich celowość przełoży się w wyraźny sposób na mój stan, a mi wystarczy sił aby na wszystkie nie dotrzeć…

zdjęcia od lewej: Koniec II dnia – Przełęcz Halna (poniżej Rycerzowej Wielkiej) / Dzień III – start z przed Bacówkie PTTK na Rycerzowej / Powrót do domu


Sebastian Nikiel / U MNIE – wpis numer: 08 / 2011  aktualizacja: 09.09.2011