U MNIE 3-2014

U MNIE – wpis numer:  3 / 2014  aktualizacja: 11.07.2014

Górskie marzenia z przeszłości…

Co roku wiosną, zrazu nieśmiało, potem coraz odważniej, rodzą się jak pewnie u Wszystkich Górołazów, nowe marzenia, przechodzące potem w plany i wreszcie czyny, kolejnych górskich wypraw… tak i u mnie co rok rodzą się raz po raz nowe nadzieje na powrót w to czy tamto pasmo, lub poznanie jeszcze nie odwiedzanych miejsc. Myśli takie, plany, rozważania, często wywołują u mnie też nutkę nostalgii, gdy wyobraźnią zasilaną wspomnieniami sięgam głęboko w zakamarki umysłu, wyciągając te nigdy nie zrealizowane marzenia wypraw…

Jest wśród nich tako jedno szczególne, które rok w rok się odradza… marzenie to zrodziło się wiele lat temu, gdy jeszcze byłem nastolatkiem, za sprawą marzenia mojego Taty, którego jemu samemu ze względu na zły stan zdrowia też już nie udało się zrealizować. Wówczas marzenie to stało się moim swoistym dziedzictwem, miałem nadzieję że spełnię je dla niego i siebie. Jak to jednak w życiu bywa wciąż i wciąż coś stawało na przeszkodzie, brak czasu i oczywiście pieniędzy… i tak mijały lata, aż kres sprawie położył wypadek, a potem choroba.

Marzenie to nie dotyczy wyjazdu w „wielkie” góry, na zagraniczne wojaże, wręcz przeciwnie… jest swoistą klamrą, biorącą w nawias ukochane nam pasma górskie, w których wspólnie bywaliśmy tyleż razy. Jest to swoiste połączenie w ciągu jednej wyprawy tych wszystkich miejsc które stały się podwalinami mojego jestestwa, zapamiętane z dzieciństwa, jak i miejsc nowych – nigdy wcześniej nie odkrytych.

Plan ten ma niezwykle prostą idę: „wyjść z domu i dojść w Tatry” tak by szlak prowadził przez wszystkie ważniejsze szczyty pasm beskidzkich, Gorców, oraz Pienin. Oj ileż to razy gdy choroba zaciskała kleszcze wyciskając ze mnie ostatki sił, ja właśnie wówczas wyciągałem plik map i po raz już sam nie wiek który od nowa kreśliłem trasę, liczyłem wydatki, czasy przejścia, marzyłem… trasa ta stała się dla mnie swoistą ucieczką, bo jak pisałem wiodła przez wiele drogich mi miejsc, których wspomnienia – to co mi dały i czym się na stałe zapisały w moim sercu, nie tylko sprawiają że jestem tym kim jestem, ale że mogę trwać. Chciałbym więc się z Wami podzielić tym moim – odziedziczonym marzeniem…

zdjęcia od lewej: Góry towarzyszyły mi od zawsze, gdy miałem zaledwie 3 latka wyruszyłem z Tatą na swoje pierwsze szlaki (tutaj na terenie w pobliżu lotniska sportowego w Aleksandrowicach, za mną Szyndzielnia i pasmo Trzech Kopców) / Pieniny – Sokolica – 1988r (11 lat)

zdjęcia od lewej: Beskid Śląski, w drodze z Brennej na Równice – 1982r (5 lat) / Beskid Mały – przed Magurką Wilkowicką – 01.05.2014

  • Dzień I: Start – tak jak idea przewiduje z domu, ruszamy bez wykorzystania żadnych środków transportu wprost w góry: kierunek – Szyndzielnia – Klimczok – Błatnia – Schronisko PTTK na Równicy – nocleg
  • Dzień II: Równica – Czantoria Wielka – Soszów – Stożek Wielki – Schronisko PTTK na Stożku – nocleg
  • Dzień III: Schronisko PTTK na Stożku – Przełęcz Kubalonka – Beskidek – Schronisko PTTK na Przysłopie (pod Baranią Górą) / wieczorne wejście na Baranią Górę – nocleg
  • Dzień IV: Schronisko PTTK na Przysłopie – Przełęcz Koniakowska – Zwardoń – Wielka Racza – Schronisko PTTK na Wielkiej Raczy – nocleg
    Dzień V: Wielka Racza – Przegibek – Rycerzowa Wielka – Bacówka PTTK na Rycerzowej – nocleg
  • Dzień VI: Rycerzowa Wielka – Pański Kamień – Oszus – Przełęcz Glinka (przejście graniczne) – Jaworzyna – Bacwóka PTTK na Krawcowym Wierchu (od Rycerzowej słowacki niebieski szlak graniczny) – nocleg
  • Dzień VII: Krawców Wierch – Szeroki Kamień – Trzy kopce – Palenica – Schronisko PTTK na Hali Miziowej – nocleg / z wieczornym wejściem na Pilsko
  • Dzień VIII: Schronisko PTTK na Hali Miziowej – Pilsko – Przełęcz Glinka (przejście graniczne RP) – Beskid Korbielowski – Beskid Krzyżowki – Przełęcz Półgórska – Jaworzyna – Przełęcz Głuchaczki – baza namiotowa SKPB – nocleg
  • Dzień IX: Przełęcz Głuchaczki – Vyśny Tajh – Tabakowe Siodło – Markowe Szczawiny – Schronisko PTTK na Markowych Szczawinach – nocleg / z wieczornym wejściem na zachód słońca na Babią Górę
  • Dzień X: Markowe Szczawiny – Przełęcz Krowiarki – Kiczorka – Police – Schronisko PTTK na Hali Krupowej – nocleg
  • Dzień XI: Schronisko PTTK na Hali Krupowej – Drobny Wierch – Bystra – Jordanów – Naprawa Góna – Luboń Wielki – Schronisko PTTK na Luboniu Wielkim – nocleg
  • Dzień XII: Luboń Wielki – Rabka Zdrój – Maciejowa – Stare Wierchy – Turbacz – Schronisko PTTK na Turbaczu – nocleg
  • Dzień XIII: Turbacz – Kiczora – Przełęcz Knurowska – Lubań – Krościenko – (kwatera) nocleg
  • Dzień XIV: Krościenko – Dzwonkówka – Przysłop – Hala Prechyba – Schrosniko PTTK na Prehybie –  nocleg
  • Dzień XV: Schrosniko PTTK na Prehybie – Złomisty Wierch – Radziejowa – Wielki Rogacz – Jaworki – Wązwóz Homole – Wysoka – Durbaszka – Schronisko pod Durbaszką – nocleg
  • Dzień XVI: Durbaszka – Witkula – Szafranówka – Sokolica – Czertezik – Bajkowy Groń – Przłęcz Szopka – Trzy Korony – Sromowce – Schronisko PTTK Trzy Korony – nocleg
  • Dzień XVII: Schronisko PTTK Trzy Korony – Sromowce Wyżne – Czorsztyn – nocleg (kwatera)
  • Dzień XVIII: Czorsztyn – Barwinkowa Góra – Dursztyn – Łapsze Wyżne – nocleg (kwatera)
  • Dzień XIX: Łapsze Wyżne – Bukowina Tatrzańska – Gliczarów Górny – Poronin – Gubałówka – Zakopane – nocleg (kwatera)
  • Dzień XX: Zakopane – Palenica Białczańska – Morskie Oko – Rysy – META 🙂

zdjęcia od lewej: Beskid Śląski – w drodze ze Stefanki na Szyndzielnię – Tata od zawsze wychowywał mnie w miłości do gór – 1981r (4 latka) / Pieniny – zejście z Trzech Koron do Srmowców – 1987r (10 lat)

Dwadzieścia dni w najpiękniejszych polskich górach, przez pasma Beskidu Śląskiego, Żywieckiego, Sądeckiego, Gorce i Pieniny… z domu na najwyższy szczyt naszego kraju. Jak łatwo się zorientować trasa ta nie wiedzie najkrótszym możliwym wariantem, wręcz przeciwnie, często oddala się od celu jakim są Tatry (szczególnie w Pieninach), została bowiem tak dobrana by prowadzić przez wszystkie ważniejsze szczyty – ważne dla danego pasma, ale przede wszystkim dla mnie samego 🙂 to piękne marzenie, to piękne trasa… kto wiem… być może dane będzie mi kiedyś podjąć to wyzwanie, a jeśli nie mi, może znajdzie się ktoś kto sam spróbuje go zrealizować… jeśli dane byłoby to mi być tym szczęśliwcem, bez mała byłaby to największy sukces i ostateczny dowód zwycięstwa nad słabościami ciała, oraz chorobą, cóż… póki co wciąż pozostają marzenia, wiodące przez wspomnienia z dzieciństwa z tych cudownych miejsc… wspomnienia dające siły i powód do walki – walki o to by znów powrócić na szlaki…

zdjęcia od lewej: Beskid Śląski – Malinowska Skała – z Tatą wędrowaliśmy po górach bez względu na porę roku i pogodę – 1985r (8 lat) / Beskid Żywiecki – Vyśny Tajh, w drodze z Przełęczy Głuchaczki na Tabakowe Siodło – 18.08.2011r

zdjęcia od lewej: Park zdrojowy – Rabka Zdrój – w drodze z Żoną na Turbacz – 08.07.2006r / Gorce – przed Schroniskiem na Starych Wierchach, w drodze na Turbacz – 08.07.2006r

O górach ich darach i cenie za nie…

Skoro już przy tych tematach jesteśmy… Góry… dom mojej duszy, a przede wszystkim bastion oporu wobec choroby. To tam właśnie gdy tylko to możliwe, gdy choroba nieco poluźni swoje kleszcze, natychmiast powracam, by w znoju zdobywając szczyty na nowo odkrywać radość z bycia, z tak zdawałoby się oczywistych rzeczy jak oddech, pulsującą wściekle w żyłach krew – z życia… a nade wszystko czerpać z ich piękna, na nowo napełniając puste naczynie mojego serca – siłami, które potem, gdy nadejdą dni trudnej walki, gdy zepchnięty do kątka mrocznego duszy – z tego naczynia czerpać – pamiętać i trwać.

Zawsze kiedy w nie powracam najpierwsza rzeczą jaką wypowiadam jest zdanie „Właśnie dlatego warto trwać – warto walczyć o to by znów móc tu być”… dziś jednak chciałbym opowiedzieć nie tylko o tej jasnej stronie, ale o nieco innej, tej mniej widocznej, o której nie mówię zazwyczaj wiele – o kosztach…

Jak wszystko w życiu, tak i owe wyjścia do moich Przyjaciół – w góry, ma swoją bardzo namacalną i czasem  wysoką cenę… jest nią (paradoksalnie) przede wszystkim zmasowany ból. Zmuszanie zmęczonego chorobą ciała do aktywności, prowadzi do stopniowego nasilenia, aż do skrajnego poziomu bólu, przede wszystkim generowanego przez uszkodzony kręgosłup, objawiający się rwącym bólem od połowy klatki do palców stóp, ale nie tylko… we znaki daje się też, choć miernie na tle innych problemów, „niedokończone” po trzech operacjach kolano, a od półtorej roku zafundowane przez boreliozę nowe atrakcje – wykrzepianie poza naczynia krwi, oraz ich bolesny obrzęk.

Ceną za powroty w góry, ale też i za każdą inną formę aktywności fizycznej są duże obrzęki łydek, powstawanie krwiaków, oraz silne brzęknięcie i ból „niedokończonego” prawego kolana…

Zazwyczaj wieczór po powrocie do domu, szybko można się naocznie przekonać o owych kosztach, łydki i kolano bardzo puchną, często też pojawiają się krwiaki i obrzęki naczyniowe. To też zazwyczaj oznacza ciężką noc – to swoisty rachunek wystawiany za mój upór walki z ograniczeniami narzuconymi przez chorobę. A jednak… jednak znoszę to z radością i choć bywa ciężko, jestem dzięki tym powrotom… odrodzony, pełen nowych sił psychicznych i gotów…

zdjęcia od lewej: Pomimo iż cena bywa fizycznie wysoka, nic ona nie znaczy wobec sił psychicznych, radości, oraz szczęścia jakie ofiaruję mi góry – sił które potem w ciężkich dniach są moją rezerwą energetyczną pozwalającą trwać… powracając w góry uzmysławiam sobie tez za każdym razem od nowa dlaczego i o co warto walczyć… / Jako nastolatek miałem swój samodzielny chrzest w Tatrach Wysokich, gdzie na pierwszym wypadzie przeszedłem od strony Kasprowego część Orlej aż po Kozi Wierch…

Czy warto? Cóż… sam nigdy nawet bym nie postawił tak sformowanego sobie pytania, bo nieco je parafrazując i odwracając można by zapytać – czy w ogóle warto żyć? Czy warto żyć podejmując nowe wyzwania, czy raczej lepiej jedynie ponuro trwać, żyjąc z dnia na dzień, tonąc w żalach i niespełnionych marzeniach… oczywiście bezpieczniej i bez dodatkowego bólu w moim przypadku, warto? Dla mnie odpowiedź możliwa jest tylko jedna – zawsze warto! By nie popaść w marazm, by nie umrzeć za życia, by nie dać się pochłonąć beznadziei, szarości i rutynie…

Czemu? Bo ból co prawda nie minie, ale osłabnie, fala jaką zalał umysł po górskim wyzwaniu opadnie, a to co mi góry ofiarowały pozostanie ze mną, ubogacając i umacniając. I tu mamy więc do czynienia z swoistym paradoksem – paradoksem płynącym z faktu iż właśnie dzięki temu cierpieniu ze zdwojona determinacja dożę do tego by móc w nie powrócić, by móc poczuć iż nadal mogę, że nadal jest to możliwe, by zaczerpnąć z sił gór, by wiedzieć o co walczę i co mogę stracić…

Właśnie dlatego pomimo tych kosztów, a nawet dzięki nim tym bardziej warto, bo siedzenie w domu i zamknięcie się w kokonie własnych problemów nic nie zmieni, problemy te same nie znikną, nic to nie zmieni poza jednym – przyspieszy nadejścia końca…. dlatego zawsze warto 🙂

Czy warto powracać w góry? A czy warto oddychać… góry bowiem są mi właśnie oddechem, bez którego się duszę i umieram…
(po lewej: za Łamaną Skałą 27.06.2014 / Przełęcz Brona 19.08.2011)

Wieści z frontu…

W ostatnim wpisie (02/2014) informowałem o bardzo istotnych i niepodważalnych sukcesach terapii jaka przechodzę – terapii leczenia boreliozy według zasad ILADS, przypomnę tutaj tylko że to dzięki tej terapii, a przede wszystkim uporowi leczącej mnie lekarki, dotychczas bezkarny pochód choroby w mózgu, powodującej powstawanie zmian martwiczych w obrębie jego tkanki (dymilizacyjnych) został w zatrzymany. Od chwili wdrożenia leczenia ani jedna nowa zmiana się nie pojawiła, gdy tymczasem wcześniej – w latach bezskutecznego leczenia NFZ na przestrzeni 2009 – 2011 roku powstało ich kilkanaście, można było wręcz obserwować ich powstawania w skali miesiąca, co dobrze ilustrował mój fatalny stan kliniczny.

Niedawno otrzymałem kolejne dobre wieści – kolejny istotny dowód „za” terapią która ratuje mi życie, jednak po kolei… Końcem 2013, oraz początkiem 2014 roku miałem przeprowadzane kontrolne badania wzroku, jako że mam „naturalne” kłopoty z astygmatyzmem, oraz pogorszonym widzeniem w prawym z nich. Końcem roku pojawiły się też nowe podejrzenia, gdyż postęp pogorszenia widzenia w prawym oku nagle przybrał na sile. Dowiedziałem się że w prawym oku zaczęły się pojawiać zmiany o charakterze degeneracyjnym. No tak… wieść ta nie nastrajała mnie optymistycznie, spośród wielu rzeczy które choroba próbowała już mi odebrać, wzrok jest przecież jedną z najcenniejszych… kolejna kontrola miała miejsce w czerwcu, tuż po badaniu MR mózgu, którego jak już pisałem wykazało zatrzymanie postępu choroby (rezonans został szerzej omówiony we wpisie 02/2014).

W międzyczasie samo pogarszanie widzenia się cofnęło, powracając do wcześniejszego poziomu i nie ulegając dalszej zmianie. Podczas badania znalazło okazało się że również i tu choroba została zatrzymana! 🙂 Okulistka ze zdziwieniem stwierdziła że po raz pierwszy musi się wycofać z tego co wpisała w kartę, bo wszystkie zmiany degeneracyjne w obrębie oka i nerwu się cofnęły! To kolejny z koronnych dowodów potwierdzających jak słuszna była decyzja walki w oparciu o ILADS, w oparciu o unikatową w skali naszego kraju wiedzę leczącej mnie lekarki… podsumowując choroba wciąż nie pokonana, wciąż aktywnie walcząca o dominację nad moim życie, ale zatrzymana została tam gdzie jej dalszy pochód miałby tragiczne następstwa – w mózgu, oraz pośrednio w narządzie wzroku – to wspaniały i ważny sukces, która nastraja mnie niezwykle optymistycznie…. sukces który nie były  możliwy bez Was wszystkich – DZIĘKUJĘ!

zdjęcia od lewej: Tatry Wysokie – na (słowackim) szczycie Rys 2503m n.p.m. – lipiec 1995r / Beskid Żywiecki – przełęcz Półgórska – w drodze na Przełęcz Głuchaczki – 18.08.2011r

Podstępność choroby…

Czasem doprawdy trudno oprzeć się wrażeniu iż choroba – bakterie, tak małe i ograniczone istnienia, mają swoja inteligencję… czasem to co robi, jak atakuje, wygląda jak świadome i zaplanowane działania. Ukierunkowane tylko na jedno – dokopać choremu… zawsze gdy rodzi się nadzieja, zawsze gdy jest nieco dłużej lepiej, gdy moja czujność osłabnie, lub gdy odniosę w tej walce jakiś sukces ona natychmiast przypuszcza niespodziewany, ciężki atak… jakby chciała przypomnieć że jeszcze nie wygrałem… doprawdy trudno wówczas nie myśleć o niej jako o świadomej osobie…

Tak też było w przypadku „okulistycznego sukcesu”… pełen radości obwieściłem te dobre nowiny w domu, po czym już w nocy rozpoczął się kolejny atak, jeden z tych niepoprzedzonych wcześniejszymi symptomami nadchodzącego wroga, lecz nagły i niespodziewany. Rano było już całkiem źle, znów głowę rozrywał ból, nogi pulsowały rwącym bólem, znów podłoga tańczyła jak podczas sztormu, a byle szept kaleczył ucho… i znów… zacząłem nieostro widzieć na prawo oko… cóż za paradoks, cóż za ironia… i jak nie pomyśleć że to złośliwa kpina ze strony choroby?

zdjęcia od lewej: Jednym z „szaleństw” choroby są nagłe niezapowiedziane skoki poziomu cukru, najczęściej w dól, choć nie zawsze. W takim przypadku brak szybkiej pomocy może prowadzić do utraty przytomności… tutaj zdjęcie poziomu glukozy z nagłego ataku w dniu 25.06.2014 / Od półtorej roku choroba zaatakowała naczynia krwionośne, prowadząc do ich osłabienia, pękania i wykrzepiania krwi…

Potem do nieostrego wiedzenia doszedł ostry, kujący ból w oku, nasilający się przy koncentracji wzroku na czymś dłużej niż kilka sekund, obszar mięśni wokół oka obrzęknął, a wkrótce ból rozlał się na pół twarzy… następnego dnia poprawne widzenie wróciło, obrzęk się zmniejszył i stało się jasne czego było to zapowiedzią – zmasowanego bólu głowy, w okolicach potylicznej i ciemieniowej (tam gdzie mam istniejące zmiany dymilizacyjne w mózgu), oczywiście jednokrotne takie splecenie objawów nie musiało oznaczać tendencji stałej, dlatego jak zawsze spokojnie poczekałem na dalszy rozwój wypadków….

Dziś mam już pewność że to nowy rodzaj „obwieszczenia” o nadchodzącej fali bólu i nadwrażliwości na bodźce, jako że właśnie teraz – dzisiejszej nocy – gdy piszę te słowa (08.07.2014) atak ten znów się rozpoczął, przebiegając w identyczny jak powyżej sposób… widać więc że choroba nie próżnuje, że gdy oddaje jedno pole, natychmiast atakuje na innym, że nie podda się bez walki i nie opuści dobrowolnie organizmu… dlatego tak ważne jest by właśnie teraz nie opuszczać gardy, by pomimo wszystko iść na przód – wciąż na przód…

Walka ta jednak jak nadmieniałem wyżej, nie tylko nie byłaby można bez Was którzy mnie wspieracie, lecz musiałaby zostać już przerwana… to że jest ona możliwa nadal – że trwa jest zasługą ludzi którzy we mnie wierzą i mnie wspierają – dziękuję że kroczycie ze mną tą drogą, że pozwalacie mi wierzyć i walczyć…

O tomiku „Na krawędzi”

Już na zakończenie tego wpisu, spieszę podzielić się wieściami iż pierwotny, pierwszy nakład, mojego debiutanckiego tomiku poezji „Na krawędzi” wydany w styczniu 2013 roku w liczbie 500 egzemplarzy został już praktycznie wyczerpany. W chwili obecnej na stanie pozostało około 8 sztuk. Nie oznacza to oczywiście że tomik nie będzie już dostępny, właśnie w tej chwili trwa druk kolejnych 150 egzemplarzy. W dodruku poprawiona została okładka, która jest teraz wykonana w technice „uszlachetniania” – w błysku, dzięki czemu kolory nabrały nowego, głębszego wyrazu. Tomik zarówno ten jak i drugi „Poza krawędzią” będzie sukcesywnie w miarę potrzeb dodrukowywany. Serdecznie dziękuję Wszystkim którzy już go nabyli, wspierając czynnie moją walkę z chorobą, gdyż jak pewnie pamiętacie wszystkie środki pozyskane z tytułu ich sprzedaży trafiają na subkonto fundacji „Słoneczko” ze wskazaniem na finansowanie mojego dalszego leczenia – dziękuję!


Sebastian Nikiel / U MNIE – wpis numer: 3 / 2014  aktualizacja: 11.07.2014