U MNIE – wpis numer: 08 / 2011 aktualizacja: 24.11.2011 |
Moje rozmyślania, czyli myśli związane z wszystkim i niczym równocześnie…
Zupełnie niedawno, w połowie października wybrałem się na krótka włóczęgę po masywie Szyndzielni i Klimczoka. Jadąc w kierunku Mikuszowic Śląskich, autobusem miejskim, uwagę zwracał mężczyzna, który jak ja wsiadł do autobusu na początkowym przystanku. Ubrany w dość sfatygowaną odzież, dość przybrudzoną, o wielu warstwach, sprawiał wrażenie człowieka któremu na ostatnim miejscu w głowie byłoby wędrowanie po górach. A jednak, a jednak miał ze sobą plecak, no i podążał tam gdzie ja… Ludzie z góry natomiast założyli że jest on jednym z wielu miejskich kloszardów, którzy szwendają się najczęściej w rejonach kubłów na śmieci, dworców i innych ciepłych pomieszczeń. Toteż większość z współpasażerów starannie unikała kontaktu choćby z rąbkiem jego zabrudzonego płaszcza…
Po około 20 minutach dotarliśmy do Mikuszowic w rejon dolnej stacji kolejki linowej na Szyndzielnię. Początkowo szliśmy razem, mężczyzna zagadnął mnie, gratulując hardego pieska (mój pies jako że należy do rasy Yorków kojarzonej raczej z kanapą niż górami, zazwyczaj wzbudza takie reakcje) oraz mi za determinację. W chwilę potem mężczyzna zatrzymał się przy budce z pamiątkami, tam nasze drogi się rozeszły. Ja poczłapałem dalej w kierunku stacji kolejki.
Pozwolę sobie w tym miejscu na małą dygresję nie do końca może związaną z tamtym zdarzeniem, otóż przyznać trzeba że rzeczywiście wraz z mym małym kompanem stanowimy zadziwiający duet. Jeden z nogami zakutymi w ortezach, o kulach, ledwo wlokący się do góry, oraz drugi, maciupki, kudłaty, kojarzony przede wszystkim z kucykami i leniuchowaniem na kanapie, York. Zazwyczaj wzbudza to w ludziach wielkie zdziwienie i ciekawość, czasem pozytywną, czasem wręcz przeciwnie…
Kilka godzin później, gdy już wracałem z Klimczoka, tuż pod jego szczytem zaskoczony wszedłem wprost na… mężczyznę z autobusu. W tym przybrudzonym płaszczu, ze zniszczonym szkolnym plecakiem, oraz podartych butach, szedł on jak się okazało od samego dołu przez Szyndzielnię na Klimczok. I tak prysła przyklejona mu w autobusie przez społeczność metka… stawała się ona tym bardziej irracjonalna im dłużej rozmawialiśmy… okazało się że góry są jego miłością i że bardzo cierpi jego serce że jego dzieci nie chcą z nim już po nich chodzić… dowiedziałem się też dlaczego wygląda tak a nie inaczej, oraz co pchnęło go na taką ścieżkę w życiu. Można oczywiście pomyśleć że historyjkę tą wymyślił, nie miało to jednak żadnego znaczenia, ponieważ najważniejszy fakt pozostawał niepodważalny – kochał góry i bez względu na swój status społeczny, odzież i ubóstwo był tu i stał przede mną…
W myślach wstydziłem się niezmiernie, jako że i ja przyznać się muszę przez krótki moment pomyślałem o nim jako o kloszardzie… było mi wstyd że choć tylko na moment, to jednak przychyliłem się do powszechnej postawy nietolerancji… była to dla mnie wyjątkowo ważna i cenna lekcja pokory.
Po kwadransie rozmowy, każdy z nas ruszył w swoja stronę, ja w dół w kierunku Szyndzielni, On na szczyt Klimczoka. Mężczyzna pożegnał mnie tymi słowami:
„Wierzę że dobry Bóg widzi to co robisz, jak jesteś dzielny, oraz dobry i że spotka Cię za to wspaniała nagroda.”
* * *
Podobnych sytuacji można by oczywiście wymienić więcej, myślę zresztą że każdy z nas mógłby sam z własnego doświadczenia takowe opowiedzieć, nie chodzi jednak o wyliczanie ich ilości, lecz o zawartą w nich lekcję…najkrócej można by to opisać za pomocą prostego przysłowia: „Nie oceniaj książki po okładce”. Myślę że dobrze ono oddaje sens zawarty w obu powyższych sytuacjach.
Dodać tu tylko należy że pamiętać jeszcze zawsze w życiu należy o tym iż to że dziś jesteśmy zdrowi, czy że dobrze sytuowani, czy że posiadamy ułożone i szczęśliwe życie rodzinne, że wszystko to może zmienić się – runąć w jednej chwili, że tak naprawdę bardzo cienka dzieli nas granica od ubóstwa, choroby, nieszczęścia… że są to rzeczy które po prostu się zdarzają, a nikt z nas tak naprawdę nie może się zapierać jak się wówczas się zachowa, czy odnajdzie się w nowej sytuacji, czy też ta sytuacja go pokona… Dlatego pamiętajmy o tym jak kruche są przymioty związane z ludzkim życiem, pamiętajmy i zachowujmy się tak wobec tych których spotkało nieszczęście jak byśmy chcieli sami być przez innych traktowani.
* * *
Miałem kilkanaście lat. Jechałem pociągiem sam w dość długą podróż z rodzimego Bielska aż do Poznania. Cel tej podróży w kontekście tego co pragnę zawrzeć w tym wspomnieniu nie jest tu ważny.
Był schyłek lata, z dużym zaciekawieniem obserwowałem szybko zmieniające się krajobrazy za oknem zniszczonego przedziału drugiej klasy wagonu, rozkoszując się ciepłymi promieniami wspierającymi się o szybę. Lubiłem takie podróże, było w tym coś z odkrywania świata, jakby ten świat za oknem należał do zupełnie już innego kraju niż ten mi znany.
Z tego błogiego stanu odrętwienia, wyrwało mnie zgrzytnięcie drzwi przedziału. W drzwiach stanęła młoda, ładna dziewczyna. Za nią dość leciwy, ubrany w dżinsową kurtkę, z długimi siwymi włosami upiętymi w ogon mężczyzna. Wpierw pomyślałem że to Jej Ojciec, szybko jednak okazało się że jest to opiekun grupy młodzieży uzależnionej od narkotyków, z którą jechał do ośrodka z jakiejś wycieczki. Mężczyzna bezpardonowo wskazał dziewczynie wolne miejsce w naszym przedziale i kazał jej usiąść, po czym sam wyszedł do reszty grupki stojącej na korytarzu wagonu. Dziewczyna była wyraźnie skrępowana, uparcie wpatrując się w podłogę. Wyraźnie było widać że reakcja ludzi która miała za moment nastąpić nie była jej obca, że nie pierwszy niestety raz się z nią spotyka.
Współpasażerowie z grymasem na twarzy i niezbyt mądrymi docinkami opuścili jeden po drugim przedział. Dziewczyna jeszcze bardziej skupiła wzrok na podłodze, cała kurcząc się w sobie, jakby wolą chciała sprawić że zniknie z miejsca na którym siedzi. Reakcja ludzi była dla mnie irracjonalna, nie pojęcie płytka i małostkowa, całkowicie mnie zaskakując. Cóż przynajmniej będzie więcej miejsca…
Po upływie chwili dziewczyna wciąż patrząc w podłogę zapytała ni to do mnie ni do siebie mówiąc:
- A Ty nie wyjdziesz?
Ponownie wyrwany z kontemplacji krajobrazu i zamyślenia nad reakcją tych ludzi którzy wyszli w pośpiechu z wagonu, nieco zdezorientowany odpowiedziałem szybko:
- Ja? Nie… a dlaczego miałbym wyjść?
Dziewczyna odpowiedziała mi pytaniem:
- A czy wiesz dlaczego Ci ludzie wyszli?
Cóż skłamałbym gdybym odpowiedział że tak, wydawało mi się mało możliwe aby sama wiedza o tym że są to podopieczni MONARU wystarczyła do tego aby tak się zachowali…
- Nie nie wiem… dlaczego?
- Ponieważ dowiedzieli się że jestem chora na HIV…
Zapadła cisza, nie dlatego że poczułem lęk, czy panikę, chęć ucieczki, lecz dlatego że moja reakcja na tą wieść była… żadna. Dlatego że tym bardziej zastanawiałem się nad ograniczeniem tych ludzi…dziewczyna jednak najwyraźniej spodziewała się że na taką wieść zachowam się jak reszta i czym prędzej oddalę się na bezpieczną odległość, tak jakby samo siedzenie w jednym przedziale z chorą mogło spowodować że i ja zachoruję, zapytała:
- Czy teraz i Ty wyjdziesz?
- Nie… a dlaczego miałbym wyjść?
Dopiero wówczas jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki twarz dziewczyny się rozpromieniła, a jej oczy powędrowały w górę, spotykając moje spojrzenie. Uśmiechnęliśmy się lekko, aż w końcu oboje zaśmiali… sytuacja była zupełnie irracjonalna acz niezmiernie miła.
Podałem jej dłoń na przywitanie, na co przez Jej twarz przebiegł cień lęku… w końcu odwzajemniła gest, przedstawiając się imieniem. Nazywała się Ania. I tak dalszą część podróży aż do samego Poznania spędziliśmy razem na interesującej rozmowie. Czas płynął bardzo szybko, tak szybko że nawet się nie spostrzegłem jak nadszedł czas naszego pożegnania. Dziś już nawet nie pamiętam dokładnie o czym wówczas rozmawialiśmy, pamiętam tylko że uderzyło mnie jak wiele Ona w życiu wycierpiała i jak wiele złego dziś ją spotyka…
Zapamiętałem natomiast bardzo dobrze uśmiech Ani, oraz to jak łatwo można kogoś zaszufladkować, ocenić, potępić, kierując się wyimaginowanym strachem…
* * *
Leczenie czyli wieści z frontu…
Zupełnie nie dawno miała miejsca kolejna wizyta – tak ważna dla mnie wizyta kontrolna dotycząca mojego dalszego leczenia. Tak ważna a jednak nie zdołałem na nią dotrzeć… znów pokonała mnie choroba, kumulując wszelkie możliwe przeszkody aby uwięzić mnie w domu, aby nie dopuścić do tej wizyty… zupełnie tak jakby miała ona swoją własna świadomość, a jej działania podyktowane były walką o dominację i przetrwanie.
W takim ujęciu tematu można więc powiedzieć że przechytrzyłem chorobę, gdyż pomimo że ja na spotkanie nie dotarłem, zrobiła to za mnie moja Małżonka, za co serdecznie Jej dziękuje, jak i za całe wsparcie jakie mi na co dzień okazuje.
Pokłosiem tej wizyty jest ustalenie właściwych dawek, oraz ilości leków. Znane więc są już realne koszty miesięczne tegoż leczenia, wynoszą (w tym antybiotyki, suplementy, leki uzupełniająco – ochronne, oraz uśredniony koszt dodatkowych badań) około 1400zł.
Są to wyłącznie koszty leczenia związane z boreliozą, reszta moich leków stałych to kolejne 500zł miesięcznie. Do tego często nieprzewidziane koszty związane z licznymi infekcjami, badaniami, wizytami. Tak więc łączne koszty leczenia w zakresie podstawowym bez „dodatkowych niespodzianek” to około 1900zł miesięcznie (pisałem już o tym we wcześniej: wpis 09/2011 – 17.10.2011).
Rocznie kwota ta oznacza sumę… 22 800zł. To bardzo dużo pieniędzy… kwota całkowicie przerastająca moje możliwości, ba nawet wyobraźnię. Pozostała mi jedynie wiara, zbudowana na tym czego doświadczyłem dotychczas ze strony ludzi, wiara że wraz z nimi, dzięki Waszemu wsparciu zdołam pokonać tą barierę a w perspektywie i pokonać chorobę.
* * *
Retrospekcja…
Bardzo długo starałem się rozpocząć tego typu leczenie, wiele było wcześniej prób nie udanych… tym bardziej uszczęśliwia mnie fakt że szczęśliwie do tego doszło, choć jest to zaledwie wstęp do właściwej batalii – batalii która potrwać może nawet dwa i więcej lat, batalii trudnej, bardzo obciążającej organizm, wymagającej silnej motywacji i zdyscyplinowania.
Są to trudy, które choć czasem wydające się mnie przerastać, czasem sprawiające że doprawdy trudno iść dalej, zdecydowałem się ponieść, zdecydowałem się podjąć to wyzwanie. Gdyż gdzieś wewnątrz w moim sercu żyje nadal wiara w ostateczne zwycięstwo, wiara podbudowywana również przez Was Wszystkich, którzy jesteście w tej walce ze mną i mnie wspieracie – za co serdecznie dziękuję…
Myśl na zakończenie…
Nawet pozostając w domu, nawet więziony przez chorobę, staram się nie zapominać o pięknie otaczającego świata, piękna miejsc, zapachów i barw, do których walczę aby móc powrócić… te kilka powyższych zdjęć zarejestrowanych aparatem Fujifilm Finepix Hs20 EXR wykonane zostało właśnie z okien mego domu… te kilka obrazów rejestrują świat do którego pragnę powrócić.
Sebastian Nikiel / U MNIE – wpis numer: 10 / 2011 aktualizacja: 24.11.2011