U MNIE 6-2013

U MNIE – wpis numer:  6 / 2013  aktualizacja: 18.10.2013

Środa 25.09.2013 – godzina druga w nocy…

Pełen nadziei kładę się do łóżka, mija właśnie dwa miesiące odkąd zaatakowała, odkąd znów zacisnęła swoją gardę choroba… walka była, jest, ostra…ale dziś, miniony już dzień, był jednym z tych które rozpalają nadzieję. Na nowo otwierają zamknięte na głucho drzwi mojej duszy domu, na nowo rośnie wiara… toteż jak to zawsze w takie dni, nauczony przeszłością, nie czekam aż choroba całkiem poluźni swój ucisk, czym prędzej się pakuję, czym prędzej przygotowuję, szumy i piski uszne są mniejsze, wrażliwość na bodźce również, więc dam radę, w stoperach usznych – ale   d a m  r a d ę …  spakowany, podniecony tą myślę kładę się do łóżka…

Mija jedna, potem druga i trzecia godzina… wkrada się niepokój, znów narastają szumy i zawroty głowy, nic to zachowuję spokój, wiara przecież czyni cuda… kręcę się w łóżku próbując ignorować powracający rwący ból od połowy klatki do palców…spać – muszę spać, przecież wstaję wkrótce w góry – moje góry – jadę się naładować, poczuć od nowa sens – m u s z ę… wreszcie po trzech i pół godzinie zasypiam…

*    *    *

Cóż za niechciana niespodzianka… po pół godzinie już z płytkiego snu mnie wyrywa ogromny, szarpiący ból, który pulsuje w całej połowie prawej twarzy, szczęka od ucha do nosa boli… ucisk w głowie…zawroty… powtarza się scenariusz sprzed zaledwie kilku dni, lęk… wiem jak wówczas się to skończyło, ból zafundował mi kolejne 25 godzin męki, oraz przewrót dobowy, znów dzień w noc zmieniając, a choroba niczym zapowiadając swe rychłe nadejście sponiewierała wszystkie moje plany, potrzeby, marzenia… znów zamykając na głucho w domu… nie to nie możliwe… nie po tak długim czasie oczekiwania… próbuję nadal na siłę, ignorując ból – s p a ć…

Mija kolejne trzydzieści minut… już wiem, to koniec… wygrała – znowu wygrała… rozkłady jazdy sprawdzone, marszruta wytyczona, plecak spakowany, po raz już sam nie wiem który i… nic… wstaję, dalsze leżenie i myślenie o bólu na nic się nie zda….trzeba wstać, doczekać do kolejnej dawki leków przeciwbólowych i znów spróbować zasnąć… tylko że znów dzień w noc się zmienił, tylko że choroba zacisnęła gardę…i znów przyjdzie mi rozpakować plecak i znów tylko planować…

zdjęcie po lewej i w środku: Rozkład jazdy sprawdzony, plecak spakowany… po raz kolejny… i po raz kolejny choroba nie pozwoliła mi zaczerpnąć sił i wolności… / zdjęcie po prawej: Bez względu na to w jakim jestem stanie, bez względu na sytuację Buba wiernie zawsze przy mnie trwa…

29.09.2013 / Cztery doby później – niedziela 4:30 nad ranem…

Ostatnie dni…cóż piekło zstąpiło na ziemię i zagościło w moim życiu…było ciężko…chwilami nazbyt, chwilami zdawało się granica mojej wytrzymałości pęknie… wśród wielu szaleństw choroby były też i notoryczne, skutecznie wycieńczające „przewroty dobowe”… nazywam tak stany gdy następuje przewrót aktywności dobowej, z nocy na dzień i odwrotnie z dnia na noc, co wiąże się z ostrymi bólami głowy, zaburzeniami koncentracji i pamięci, ogólną dezorientacją, oraz…bezsennością. Czasem trwa ona 28 godzin, czasem 48godzin, rekordowe maratony sięgały 80 godzin. Takie przewroty jak nic innego, skutecznie potrafią zmęczyć, złamać wolę…

*    *    *

Tak było niedzielnego ranka…wstałem po kilku godzinach słabego snu, po trzecim w ciągu tygodnia przewrocie, zmęczony, niewyspany, ale… szumy… zniknęły – koordynacja stała się lepsza – a co najważniejsze wydatnie poprawiła się tolerancja na bodźce dźwiękowe i wzrokowe – objaw który najskuteczniej więzi mnie w domu – więc… decyzja, nie mogę przecież zmarnować takiej okazji, tego okienka, nie wiem przecież ile ono może potrwać, może tylko kilka – kilkanaście godzin… to nic że wciąż odczuwam skutki wyczerpania walką, to nic… ważne że oto otwiera się przede mną okazja wyrwania z domowego aresztu, spoglądam za okno – o tak… warunki są wręcz idealne, jakby sama natura zapraszała mnie do wyjścia, upewniając w tej decyzji.

Wszyscy śpią, gdy ja już jestem spakowany, gdy kanapki i herbata są już w plecaku. Budzę swojego młodego towarzysza, oraz zapraszam Bube 🙂 którego budzić nie trzeba gdyż od dawna czujnie mi towarzyszy czekając na znak do startu – nadchodzi ósma rano… ruszamy w góry!

To nic że zmęczony, to nic że jeszcze nie ucichły wspomnienia niedawnego ataku choroby, ważne że udało się mi wyrwać, ważne że jedziemy w GÓRY… / w drodze na Przełęcz Salmopolską, na start szlaku

Na szlaku…

Było ciężko… chwilami trudno, musiałem szlak ze względów „technicznych” (braku sił / powracających objawów…) skrócić o połowę, ale czy to ważne? Jakie to ma w ogólnym rozrachunku znaczenie… zmęczenie minie, ból ustąpi, a wspomnienia i radość pozostaje… 🙂 Jak zawsze warto było, jak zawsze wyjście to na tak prosty, ale jakże piękny szlak przyniosło mi nowe pokłady sił – nie tyle fizycznych – ale tych ważniejszych – sił psychicznych dających wolę do walki…

zdjęcia od lewej: 29.09.2013 – w drodze… panorama na masyw Skrzycznego z rejonu przełęczy przed szczytem Beskidek / Beskidek 850m n.p.m. / tuż przed metą – Przełęczą Karkoszczonka

Po powrocie…

Decyzja, nieco karkołomna, okazała się ze wszech miar trafna, bowiem już kilkanaście godzin potem, okienko z hukiem znów się zatrzasnęło zamykając mnie w domowym areszcie… to dość charakterystyczne że na „wyjściu” z okresu zasadniczego załamania pojawiają się takowe wahania, dół, góra i znów dół i góra… niczym na diabelskim młynie, nadzieja rośnie to znów gaśnie… a jednak wola – wola wciąż wierzy, wciąż trwa… wreszcie gdy już jest u kresu, okienko znów się otwiera, tym razem na dłużej.

zdjęcia od lewej: Fotografia pozwala mi zatrzymać chwile piękno, magię natury, która potem gdy nadciąga zło, dzieli się ze mną siłą wspomnień, przypominając wciąż od nowa o motywacji… /Wszystko ma swoją cenę… również góry, czasem wymagają one zaciskania zębów by znieść ból, czasem dodatkowych leków, nic to wszystko… niczym to wszystko przy tym co ofiarowują one w zamian…

zdjęcia od lewej: Wolność, wiara, nadzieja, siły… to wszystko odnajduję tam wysoko – w górach… / Na mecie – Przełęcz Karkoszczonka / widać już zmęczenie, widać wysiłek… to jednak pozytywne zmęczenie i wysiłek który wciąż od nowa utwierdza mnie że wciąż mogę, że wciąż warto…

Więc znów prędzej, prędzej, byle zdążyć, byle jak najwięcej załatwić spraw zaległych i oczywiście…znów zdążyć wyjść jeszcze w góry 🙂 więc intensywnie „odkopuję” się z zaległości formalnych, jedna, druga i trzecia wizyta lekarska, dawno wymagające załatwienia różne sprawunki, aż wreszcie czuję… o nie… znów nadchodzi, więc już czas – to ostatnie chwile, już powali zamykającego się okienka – więc prędzej by zdążyć jeszcze w góry…

Więc po południu, bo znów moja aktywność dobowa znacznie uległa przesunięciu, ruszam w góry… tym razem najbliższe, adekwatne do sił, choć może i to na wyrost, cóż okaże się to wkrótce… wybija godzina 16 gdy staję na szczycie Szyndzielni, o tak… tak oddycha się zupełnie inaczej, wszystko co złe zostaje w dole…teraz naprzód.

Nim okno wolności znów się zamknęło… kolejny już na kredyt, wypad w góry. W drodze z moim wiernym towarzyszem Bubą na Klimczok / 05.10.2013

Zapad zmierzch… siedzę na szycie mojej góry Klimczoku (1117 m n.p.m.) – czemu mojej? Bo góra ta paradoksalnie jest łatwo dostępna, co pozwalało mi ją jako jedyną odwiedzić w wielu złych chwilach, gdy każda inna była dalece poza moim zasięgiem… bo stała się dla mnie symbolem walki, bo stała się wiernym druhem, moim oknem na świat… na marzenia.

Klimczok to taka „moja” magiczna góra… gdyż jest ona na tyle łatwo dostępna że w okresach gorszych, gdy każda inna leżała daleko poza moim zasięgiem, mogłem na nią właśnie powracać, by się odradzać… Również mój mały Przyjaciel Buba nie mógł się oprzeć jej magii o zachodzie słońca…

Ostatnie promienia słońca gasną, odbijając się w purpurowej poświacie jaką zapłonęło niebo, okraszając przyodziane złotem i czerwienia buki, wymieszane z zielonymi świerkami na szczycie Magury. Jest tak spokojnie, tak cicho, już dawno wszyscy zeszli, lub zjechali kolejką na dół… jestem tylko ja, mój mały towarzysz Buba i góry – moje góry. Również Buba dał się porwać magii tej chwili, wpatrując się bez ruchu w zachód słońca… czas jednak ruszać dalej, przed nami przecież jeszcze większa połowa szlaku…

Klimczok 1117m n.p.m. – tam czuję że pomimo wszystkiego co złe, pomimo wszelkich przeciwieństw losu wciąż nie udało się chorobie zniszczyć we mnie tego co dobre, tego co piękne… gdyż wszystko to od nowa wciąż odbudowywane jest przez takie właśnie magiczne chwile…

Szybko „zbiegamy” do schroniska PTTK pod Klimczokiem, tradycyjnie przybijamy pieczątki, szybki przepak, czołówka do kieszeni i start… kierunek Bystra. Jednak nie byłbym sobą, gdyby moje łakome oko nie zatrzymało tych pięknych tonących już w cieniu pejzażów, więc pomimo iż czas nagli wyciągam statyw, fotografuję… Buba szczekaniem ponagla, ma rację, czas nieco dynamiczniej ruszyć do przodu… Na metę docieramy już w kompletnych ciemnościach po godzinie 20… kolejny raz się udało, kolejny raz zdążyłem przed zatrzaśnięciem okienka, już na krawędzi, już nieco na kredyt…to wszystko jednak nie jest ważne.

zdjęcia od lewej: Schronisko PTTK pod Klimczokiem… gasną ostatnia promienie słońca – czas wracać… / W dole tysiącem świetlików rozbłysło szykujące się do nocy miasto… w dole… czas wracać… zabrać na dół ze sobą dary gór – by wzmacniały mnie gdy nadejdą gorsze dni.

Okno które się zamknęło…

I tak znów…pełne zatoczyło się szaleństwa koło…tylko czemu tak ono tak okrutne, czemu dni lepszych zawiera tak mało, a tych złych tak wiele… Tak się to zaczyna… noc, zaczynają powracać szumy i piski, zrazu trwają kilka sekund, wraz z nimi uderzenia zawrotów głowy i mroczków, świat tańczy… potem trwają coraz dłużej, minuty, kilkanaście minut…wreszcie przestają się cofać, zlewając w godziny. Choroba triumfalnie powraca… znów atakuje wzmożony ból, głowy, rwący w nogach, stawach i kręgosłupie… nie…to nie może być prawda, już? Przecież minęło tylko kilkanaście dni… a jednak, znów zamyka się wolności okno, znów świat odgrodzony tak cienką szybką okna, staje się tak nieopisanie odległy… tak się to zaczyna…

Buba… towarzyszy mi w każdej, nieważne złej, czy dobrej, chwili życia…  nawet w najgorszych z nich potrafi mnie rozweselić i uczynić dzień lepszym.

Dzień kolejny, po obudzeniu, szumy, zawroty… wiem już co będzie dalej… sięgam więc jak zawsze po wspomnienia, siłę jaką mi dały owe dni dobre, sięgam po to co było dobre i trwam, czekając na kolejne otwarcie okna…

Okno się zamknęło… powracają nieubłaganie kolejne objawy, a wśród nich i ten którego identyfikacja trwa wciąż od początku tego roku, choć coraz więcej wskazuje iż imię tego objawu jest aż nadto znane – dużo bowiem podpowiada iż jest to tak zwane „zanikowe zapalenie skóry” / późny objaw skórny boreliozy… więcej na ten temat wkrótce.

O demonizmie współczesnej farmacji…

Niniejsza część bieżącego wpisu „U mnie” wielu może wydać się kontrowersyjna, jeszcze więcej osób może uznać to za bzdury, całkowicie negując zawarte tutaj słowa, to prawo każdego z nas i nie mam tutaj intencji by od tego Was powstrzymywać, nim jednak ostatecznie wydacie wyrok, proszę o nieco cierpliwości, przeczytanie tych słów, oraz zastanowienie się nad ich zasadnością…

Rzecz będzie bowiem o coraz powszechniej wypowiadanych opiniach jak to antybiotyki nie są szkodliwe, jak to wyniszczają zamiast pomagać… demonizując ich działanie, a wręcz próbując udowadniać że leki te nie skutkują a wyłącznie szkodzą, dotyczy to zarówno antybiotyków stosowanych w leczeniu ludzi, jak i tych prewencyjnie stosowanych w hodowlach na przykład drobiu.

Od dłuższego czasu zastanawiałem się nad wyrażeniem na ten temat własnego zdania, aż w końcu uznałem że dłużej nie sposób milczeć, nie dzieląc się moimi argumentami przecież takiemu stawianiu sprawy. Problem ten jest mi szczególnie bliski, bo przecież właśnie dzięki antybiotykom wciąż w ogóle trwam – wciąż mogę walczyć i pisać te słowa… jako że stosuję je w dużych dawkach, oraz od długiego czasu, myślę że mam odpowiednie doświadczenie by móc się na ten temat wypowiedzieć…

Na początek o prawdzie…

Prawdą jest to że dziś antybiotyki są nader często nadużywane przez lekarzy, tudzież pierwszego kontaktu, stosuje się je w większość infekcji, które czasem można zwalczyć bez ich udziału, czy jednak wynika to wyłącznie z winy „lenistwa” lekarza, zastosowania przez niego szybszej drogi na skróty? Tak powszechnie się zdaje sądzić… a jednak nie jest to prawdą prawdziwą do końca, bowiem zastanówmy się czego od lekarza wymagamy MY SAMI – bo zdecydowana większość wymaga czego? Błyskawicznego postawienia na nogi, bo przecież mamy pracę, gdzie nasza przedłużająca się nieobecność może doprowadzić do zwolnienia, lub prowadzimy swoją firmę, czekają spotkania, nie dokończone prace… podobne czynniki powodują że najpierwszą rzeczą której RZĄDAMY od lekarza jest to by postawił nas NATYCHMIAST na nogi, nie chcemy słyszeć nawet że powinniśmy dać organizmowi szansę samemu zwalczyć chorobę, przy tylko niewielkim wspomożeniu lekami podstawowymi, a dopiero jeśli organizm po kilku dniach nie zacznie sam zwalczać infekcji, ewentualnie pomyśleć o wdrożeniu leczenia antybiotykiem. Każdy z nas jednak chce już i natychmiast…

To stawia lekarza w mało komfortowej sytuacji, gdyż ma on świadomość że długie leczenia może bardzo skomplikować życie osobiste chorego, który wówczas zapewne i tak pójdzie do pracy, ma też świadomość że zgadzając się na niejako wymuszane przez nas leczenie antybiotykiem przyczynia się do ogólnego osłabienia ich skuteczności… wreszcie lekarz który pomimo wszystko oponuje przed taką drogą na skróty zazwyczaj bywa z czasem… coraz rzadziej odwiedzany… tak więc pora może nim zaczniemy ferować oskarżenia o tym jak to antybiotyki są nadużywane uderzyć się pierś i zastanowić czy aby My sami nigdy nie zachowaliśmy się podobnie…

Fakty – ciąg dalszy…

Prawdą jest to że takie zachowania, lub czasem rzeczywiście złe nawyki lekarzy, sprawiają iż antybiotyki używane w przypadkach tego nie wymagających, prowadzą do globalnego zmniejszenia ich skuteczności, co dodatkowo nasila niezdyscyplinowanie chorych, przerywających leczenia przed ostatecznym pokonaniem choroby, gdy już tylko nieco lepiej się poczuli, w efekcie czego powstają nowe pokolenia bakterii, wirusów, odpornych na daną grupę leków. To fakty…

Mit o demonizmie antybiotyków – argument koronny przeciw…

Wśród powszechnego demonizowania antybiotyków, nawoływania do ich niestosowania, odrzucanie, negowania, brak przede wszystkim jednego – głębszego zastanowienia nad zasadnością takowego poglądu… cofnijmy się na chwilę do początku XIX wieku – do czasów sprzed wynalezienia antybiotyków…

Choroby które dziś traktujemy jako drobną przypadłość, jak, grypa, przeziębienie, czy nawet zapalenia oskrzeli, w tamtych czasach nader często ZABIJAŁY – ba… sięgnijmy dalej, całe miasta wymierały, jak choćby w przypadku niesławnej epidemii Hiszpanki (1918-1919), gdzie szczep grypy zwany potocznie właśnie hiszpanką zabił jak się dziś szacuje od 50 do 100 milionów ludzi (!) a zachorowało około 500ml co oznacza ówczesną 1/3 całkowitej liczby ludności świata! Dziś nadal grypa co rok zaskakuje nas nową mutacją, co rok też zabija ludzi, jednak od czasu wynalezienia i wdrożenia antybiotyków, liczba zgonów zmalała do kilku tysięcy w skali świata, nie pojawiała się też ani razu tak zabójcza epidemia (wyjątkiem niechlubnym jest tak zwana „Ptasia Grypa” o czym poniżej)…

Dotyczy to zresztą wszystkich innych chorób jak Ospa, Odra, Różyczka – chorób które wówczas właściwie zawsze oznaczały pewny wyrok ŚMIERCI – to że dziś w krajach rozwiniętych liczba zgonów z powodu tych chorób jest stosunkowo niewielka to znów wyłącznie zasługa ANTYBIOTYKÓW – coś co dziś traktujemy jako oczywistość – dawniej było nieuleczalną chorobą – NIE zapominajmy więc o tym, tak bardzo negując zasadność stosowania antybiotyków, oraz zasadność stosowania szczepień ochronnych.

Mądrości ludowe…

Nie jest moją tutaj intencją negować skuteczności leczenia ludowego, ziołoterapii, przysłowiowych metod „Babci”, bo skuteczność swą udowodniła ona na wielu płaszczyznach, a cała współczesna farmacja wywodzi się w linii prostej właśnie od medycyny ludowej – która zrodziła się z jej rozwinięcia, jednak ta pierwotna, nie zmienna od wieków terapia ludowa, NIGDY nie zdołała pokonać wyżej wymienionych chorób, nigdy nie ustrzegła nas przed plagą zachorowań na choroby zakaźne – zważmy na to następnym razem nim będziemy przekonywać innych o przewadze leczenia „naturalnego” nad współczesną farmacją, tudzież antybiotykami, gdyż to właśnie one a nie dawne metody, zachowały przy życiu MILIONY ludzi.

Może się więc w finale okazać że jesteśmy potomkami ludzi których życie zostało w dawnych czasach uratowane przez antybiotyki, co prowadzi do winsoku że gdyby NIE ANTYBIOTYKI dziś w ogóle moglibyśmy nie mieć okazji negować ich skuteczność gdyż…po prostu byśmy się nie urodzili…

Wnioski i zakończenie… 

Antybiotyki, jak każde inne leki to miecz obusieczny, prawdą jest że używany nie odpowiedzialnie, może być przyczyną problemów, to jednak czy tak właśnie się stanie zależy w znacznym stopniu od nas samych… Prawdą jest to że współcześnie pojawiają się nowe, zmutowane szczepy wirusów i bakterii odpornych na działanie antybiotyków, prawdą również jest i to że to właśnie ich zastosowanie przyspieszyło owe złe mutacje, na nasze jednak szczęście nie wyczerpaliśmy jeszcze potencjału umysłów naukowców, którzy wciąż tworzą nowe rodzaje leków, po to by pozostawać krok przed chorobami.

To nieustający wyścig zbrojeń pomiędzy chorobami, a ludźmi usiłującymi je zwalczać i póty co szczęśliwie udaje nam się zachować jako taką równowagę, czy tak będzie zawsze? Ostatnie wydarzenia, wybuch epidemii „Ptasiej grypy”, lub „Świńskiej” pokazują że starzy wrogowie, w nowej odsłonie wciąż są groźni i zdolni do skutecznego kontrataku, pozostaje mieć nadzieję że zdołamy, jak sto lat temu, tak dziś stawić im odpór, a możliwe to będzie nie dzięki metodą naturalnym, które nigdy w dziejach ludzkości nie powstrzymały w sposób istotny chorób, nie dzięki rezygnacji ze współczesnych leków – lecz wyłącznie właśnie dzięki nim, w przeciwnym razie decydując się na niefrasobliwe żądania niektórych, czekać nas może bardzo szybko epidemia o skali wielokrotnie większej od Hiszpanki…

Kończąc już ten wywód, zdając sobie sprawę iż tylko dotykam obszerności tegoż tematu, apeluję raz jeszcze, zastanówmy się nad powyższymi faktami, czy po pierwsze my sami nie przyczyniamy się do osłabienia skuteczności leków, czy my sami nie żądamy „szybkiego” stawiania na nogi, czy jesteśmy zdyscyplinowanymi pacjentami, oraz przede wszystkim pamiętajmy o lekcji wyniesionej z historii – o tym że to co dziś negujemy uratowało miliony istnień, w tym zapewne w wielu przypadkach i naszych przodków.

Linki:

Przełęcz Karkoszczonka – góry żegnały nas pięknym jesiennym zachodem słońca… Po prawej zachód słońca nad Magurę – widok z szczytu Klimczoka 1117m n.p.m.


Sebastian Nikiel / U MNIE – wpis numer: 6 / 2013  aktualizacja: 18.10.2013