U MNIE 1-2012

U MNIE – wpis numer:  1 / 2012  aktualizacja: 20.01.2012

Wieści z frontu, czyli co u mnie słychać…

Stalingrad… jeden z ważniejszych i bardziej brzemiennych w skutkach momentów II wojny światowej. Miejsce które stało się w swoim czasie, podczas długotrwałego oblężenia przez VI armię Generała Friedricha Paulusa piekłem na ziemi, uosobieniem wszystkiego co najgorsze, najtrudniejsze, doprowadzające istotę ludzką na skraj człowieczeństwa, na skraj zezwierzęcenia gdy górę bierze ten pierwotny najgłębszy, zakorzeniony w każdym z nas instynkt samo przetrwania.

Równocześnie w obleganym, zdziesiątkowanym chorobami i głodem mieście miały miejsce liczne akty wręcz heroicznej odwagi; odwagi sprzeciwienia się zniewoleniu i poddania miasta hitlerowskim wojskom. W żadnym innym europejskim mieście wojna nie wdarła się tak głęboko w samą istotę człowieczeństwa, w żadnym innym ludzie nie doznali tyle cierpienia…

Mój Dziadek ze strony Mamy był i walczył wówczas w Stalingradzie. Przetrwał całe oblężenie a potem po zwycięskiej bitwie rozpoczął marsz, który zakończył się dla niego dopiero w Berlinie. I choć nasze drogi rozeszły się w dość wczesnym moim dzieciństwie, a jego samego pamiętam jak przez mgłę, doskonale pamiętam jego wspaniały tatuaż którego obraz na zawsze wrył mi się w umysł i serce. Była to potężna armata, jako że był on artylerzystą, z zarysem miasta w tle, a nad nim duży, rozpięty półkoliście napis – Stalingrad. Wykonał go mu inny żołnierz, właśnie podczas trwania oporem w Stalingradzie. Do dziś pamiętam jego barwne opowieści z tamtych czasów, choć do samego oblężenia nigdy powracać nie chciał… dziś wiem dlaczego, dziś znamy część z tych strasznych rzeczy jakie miały tam miejsce…

Dlaczego o tym piszę… dlaczego do tego powracam? Otóż ukuło się ostatnio porównanie mojej obecnej sytuacji z tą jaka miała miejsce w obleganym przez siły wroga mieście. To oczywiście nieco na wyrost powstała jedynie metafora, ja jednak lubię takie i w ogóle metafory. Są one jakby tworzywem dla wyobraźni na kanwie których powstaje obraz, plastyczny, realny, ujmujący w ramy to czego nie da się opisać słowami, lub czego opisanie wymagałoby ich nazbyt wiele.

Tak więc Stalingrad… bo i ja trwam w takowym uścisku, w kleszczach choroby. I też dzieją się we mnie rzeczy złe, które niszczą wiarę, gaszą nadzieję, trwam w uścisku, a jednak wbrew rozsądkowi, wbrew logice trwam i walczę… choć już wszystkiego zabrakło, tudzież jakże często sił, trwam…

Stalingrad – bo to właśnie tam został przerwany bezkarny pochód wojsk niemieckich przez Europę, tam po raz pierwszy wróg poniósł klęskę i to właśnie od tamtej chwili zaczął się jego odwrót który zakończył się jego ostateczną klęską.

Więc tak i ja trwam, wbrew wszystkiemu, sięgając do najgłębszych rezerw, do samego pierwotnego instynktu przetrwania, trwam i czekam na odsiecz… W moim przypadku mam taką nadzieję będzie nią rozpoczęte leczenie, które ostatecznie doprowadzi do przerwania impasu i rozpocznie pogrom choroby która dotychczas bezkarnie plądrował mój organizm i narzucała swoje własne okrutne warunki.

*    *    *

Leczenie trwa już trzeci miesiąc… już? Nie dopiero… jako że nie należy mieć wątpliwości iż potrwa ono długo, że liczyć go trzeba nie w miesiącach ale raczej w latach. Nazbyt bowiem długo plądrowała mnie choroba, aby łatwo oddała teraz zdobyte terytoria. Tak więc długa i wyboista jeszcze dogra przede mną, zapewne o niejednym zwrocie akcji, którego dziś nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić… najważniejsze jednak że walka została podjęta. Bowiem przecież nawet najdłuższa droga rozpoczyna się od tego jednego – pierwszego korku… Kroku który wykonałem, pozostaje mi teraz wiara w słuszność tegoż kroku, oraz trwanie w uporze czekając aż walka ta przyniesie rezultaty…

Moje rozmyślania, czyli myśli związane z wszystkim i niczym równocześnie…

Z pośród wspomnień związanych z Dziadkiem jest kilka tych szczególnych, które wyjątkowo głęboko wryły się w moje jestestwo, w moją pamięć… pierwsze wiąże się z zajęciem jakim z czystej pasji się parał – szewstwem. Dziś wiem że zajęcie to było również pokłosiem dawnych czasów, oraz związanego z nim szacunku do rzeczy, tudzież butów. Części garderoby która służyła nie rok jak dziś to bywa (a czasem i krócej), lecz lat kilka, a nawet kilkanaście. Było to również bezpośrednie pokłosie czasów wojennych, gdy o wszystko było trudno, gdy wszystko stawało się cennym majątkiem, oraz czasów późniejszych, jakie nastały w odrodzonej, acz zniewolonej Polsce, gdy buty były dobrem luksusowym.

Tak więc zajmował się naprawianiem tegoż obuwia. Ludzie z sąsiedztwa, szczególnie starsi, przynosili mu przeróżne modele butów, damskie skórzane buciki z zaokrąglonym noskiem i srebrnymi sprzączkami, męskie czarne, często lakierowane…

Dziadek siadywał zawsze w kuchni, rozkładając na kolanach kawał starej, poplamionej flaneli, pachnącej skórą, oraz klejem do butów, kuchenny blat starannie przykrywał gazetami. Siadał na takim niewielkim drewnianym stołku, również własnoręcznie wykonanym. Przez okno wpadały ciepłe promienie słońca, panowała cisza, przerywana jedynie tykaniem, starego bogato rzeźbionego zegara z kukułka wiszącego na ścianie. Ja najczęściej po cichutku nie chcąc burzyć tej magicznej harmonii, siadałem obok niego w rogu na malutkim taboreciku dla dzieci i czekałem…

Dziadek wyjmował swe stare, spracowane narzędzia, powoli z namaszczeniem układając je w równym rządku na gazetach, po czym brał się za pracę. Z wielkim zainteresowaniem oglądałem jak jego stare zmęczone palce nadają zniszczonym butom nowe życie… zawsze chciałem bardzo mu pomóc, zrobić coś samemu…

Pewnego dnia Dziadek inaczej niż zwykle obok swego ustawił drugi wyższy od mego dziecięcego, taboret. Wiedziałem że to właśnie dziś pozwoli mi coś zrobić samemu. Nie zajęliśmy się jednak butami, to byłoby nazbyt na mój wiek poważne, za to nauczył mnie Dziadek wykonywać drewniane lufki do papierosów, zakończone metalowym wlotem dla papierosa, oraz rzeźbionym w drewnie ustnikiem. Były to bowiem również czasy gdy papierosy z ustnikiem były rzadkością, luksusem… Jakże byłem dymny gdy po kilku próbach i z pomocą Dziadka oczywiście, wykonałem swoją pierwszą drewnianą lufkę, którą ofiarowałem Tacie…

*    *    *

Innym równie głęboko zakorzenionym w mych wspomnieniach obrazem, jest moment gdy to Dziadek nauczył mnie zbierać kamienie… nie takie zwykłe co to tylko ładnie wyglądają, ale nauczył mnie je rozróżniać, klasyfikować i wybierać te cenne.

Dziadek latem często zabierał mnie ze sobą na grzyby do lasu, czasem w góry. Jego ulubione tereny znajdowały się w rejonie dzielnicy Straconka, Wilkowice, oraz Lipnika, miasta  Bielska – Białej. Były to wyprawy niezwykłe… Dziadek zawsze ze swym starym chlebakiem, ja z obwieszonym odznakami z przeróżnych schronisk plecakiem. Wędrowaliśmy zawsze poza szlakami, z dala od ludzi, idąc zielonymi świerkowymi młodnikami i brzozowymi zagajnikami. Bardzo lubiłem te wyprawy w nieznane, nie wiedząc nigdy dokąd dzisiejsza droga mnie zaprowadzi.

Podczas jednej z takich wypraw, po przedarciu się przez bujne chaszcze a potem las brzozowy stanęliśmy na krawędzi skalnego urwiska. Był to czynny do dziś kamieniołom w Lipniku, właściwie już gminie Kozy. Ostrożnie zeszliśmy na dół, klucząc pomiędzy wówczas ogromnymi dla mnie maszynami do kruszenia skał. Było po południe tak więc maszyny stały pozamykane puste. W kamieniołomie panowała głucha cisza, przerywana jedynie kwileniem ptaków odbijającym się w wysokich skalnych ścianach. Po środku znajdowało się mały stawik. Schyliłem się biorąc garść kamieni aby jak to dzieciak porzucać nimi w lustro wody. Dziadek stał obok. W pewnej chwili zamachnąłem się dłonią z kamieniem, którą w locie pochwycił Dziadek. Wyjął kamień z mojej małej rączki, po czym jął nim delikatnie stukać o metalową krawędź jednej z maszyn. Po chwili kamień pękł, wewnątrz zobaczyłem, połączony z szarą skałą, ładny brązowy z białymi naciekami kamień, przepuszczający światło niczym szkło.

To był kamień pół szlachetny. Pierwszy o jakim usłyszałem i pierwszy jaki zobaczyłem… pierwszy jaki znalazłem. Dziadek opowiedział mi wówczas o całej ogromnej różnorodności kamieni, mówiąc prowadził mnie przez kamieniołom, co rusz pokazując inne kamienie, to krzemień, to piaskowiec… tyle form, kolorów i właściwości… i tak w tamtej właśnie chwili kamień przestał już być dla mnie tylko kamieniem, a u mnie zrodziła się nowe hobby – zbierania minerałów i ciekawych kamieni.

Hobby która na stałe związała się z moją miłością do gór, skąd do dziś bardzo często wracam z kieszeniami wypchanymi kamieniami… dziś kolekcja rozrosła się do sporych rozmiarów, są wśród nich przeróżne minerały, kalcyt, mika, bazalt, granit, kamienie pół szlachetne, oraz zwyczajne ale barwne krzemienie… a wszystko to przez tą jedna wyjątkową chwilę gdy to Dziadek pochwycił mą małą rączkę, otwierając me oczy na nowy wymiar piękna natury…

*    *    *

Lubię wracać czasem do tamtych wspomnień… Bo to przecież takie właśnie chwile, ich suma na przestrzeni lat sprawia że w dorosłym życiu jesteśmy takimi a nie innymi ludźmi, wpływa ona również silnie na to co przekazujemy Swym własnym dzieciom…


Sebastian Nikiel / U MNIE – wpis numer: 1 / 2012  aktualizacja: 20.01.2012