u mnie 1/2021

u mnie – wpis 1 / 2021 publikacja 11.04.2024 / strona 6/18

systematyka wpisu:

.

Był piękny letni ranek. Siedziałem jak większość w masce na stacji, czekając na pociąg relacji Katowice – Zwardoń. Tym razem z racji narastającej fali zachorowań, a ściślej ich wykrytej liczby, panoszącej się powszechnie niepewności i strachu, dworzec świecił pustkami. Tak zaczęła się kolejna piękna przygoda… wreszcie podjechał pociąg, zająłem wygodne miejsce obok okna. Syk zamykanych drzwi, szarpnięcie i cichy gwizd przyspieszających silników – na przód ku wolności, ku marzeniom!

…był piękny letni ranek. Siedziałem jak większość w masce na stacji, czekając na pociąg relacji Katowice – Zwardoń, ruszałem ku kolejnej pięknej górskiej przygodzie

Po półtorej godzinie, około 10 rano, wysiadam na stacji w Rajczy. Było dość chłodno jak na tę porę roku, błękit nieba upstrzony poszarpanymi obłokami jakie żegnały mnie w Bielsku, zastąpiło szare ponure niebo. Na stacji panował idealny, wręcz sielankowy spokój. W takich miejscowościach, podgórskich i górskich wsiach, czas zdaje się płynąć wolniej, zmiany o ile się pojawiają nie kłują tak w oczy jak w dużych miastach. Ruszyłem ku mojemu pierwszemu celowi Hali Redykalnej. To miejsce podobnie jak Barania Góra należy do grona tych które zdobyłem na nowo pierwszy raz po latach mojej nieobecności, co miało miejsce jesienią 2019 roku.

…Hala Redykalna 13.09.2019 roku – miejsce to podobnie jak Barania Góra należy do grona tych które zdobyłem na nowo pierwszy raz po latach mojej nieobecności

Pierwszy odcinek tego szlaku to niestety wielokilometrowe tuptanie wzdłuż asfaltu, choć od razu dodam że tak pięknej okolicy absolutnie mi to tu nie przeszkadza. Wpierw przez Rajczę, w stronę jej centrum, by potem odbić w kierunku gór, podążając za powoli wznoszącą się szosą do Rajczy Nickuliny. Powietrze przepełniał zapach mokrej od rosy traw, schnących na polach snopków siana, oraz letnich kwiatów.

Wreszcie po półtorej godziny docieram do malowniczego spiętrzenia na potoku Nickulina, jak mam to w zwyczaju nie mogę ominąć takiej atrakcji, wszak fotografowanie wody to niezmiennie moja pasja (…a może już i obsesja?). Po sesji powracam do szosy, wchodząc za nią w piękny świerkowy las, po minięciu którego znów trafiam na chwilę pomiędzy zabudowania, by niedługo potem dotrzeć do miejsca gdzie ostatecznie opuszczam asfalt. Krok za krokiem, niespiesznie, podążam w górę zostawiając za sobą dźwięk i zapach ludzkich osiedli.

…po półtorej godziny marszu docieram do malowniczego spiętrzenia na potoku Nickulina, jak mam to w zwyczaju nie mogę ominąć takiej atrakcji, wszak fotografowanie wody to niezmiennie moja pasja.

Pogoda płata jednak znów mi figle, gdy ruszałem ze stacji niebo przykryła posępna kołderka chmur, by wkrótce potem zostać przegnana przez wiatr. Teraz znów niebo zaciągnęło się deszczowymi chmurami. Nic to… ważne że jestem tu i teraz, że stawiam kolejne kroki na ścieżce. Z mozołem zdobywając kolejne metry wysokości. Minąłem właśnie skręt do Chaty na Zagroniu, która niestety jak inne obiekty padła ofiarą covid-19, właściciele jednak aktywnie nie tracąc optymizmu wykorzystali ten zamknięcia czas, na przeprowadzenie remontu i modernizacji obiektu. To piękne i myślę że właśnie o to chodzi aby umieć przekuć nawet te złe wydarzenia czy chwile w dobre…

…po przejściu świerkowego lasu ponownie ma chwilę wkraczamy pomiędzy zabudowania, mijając po prawej schroniska PTSM w Rajczy Nickulinie, a niedługo potem po lewej stronie szosy Kaplicę Rzymskokatolicką pod wezwaniem Miłosierdzia Bożego. Kilka minut potem docieram do niewielkiej polnej kapliczki gdzie szlak opuszcza wreszcie asfalt zakręcając w prawo…

Niedługo potem, wciąż podążając za ostro pnącą się w górę ścieżką, docieram do bardzo ciekawego miejsca. Trakt wyrywa tu prosto w niebo, tworząc niezwykłe wrażenie szlaku do nieba. Dotarłszy na kulminację wkraczam na główny grzbiet pasma którym podążać będę dalej. Lubię się tu zatrzymać na chwilkę, nie tylko po to by wyrównać oddech, ale by napawać się pięknym widokiem.

Na górze – piękno ukryte w detalu – światy zamknięte w kroplach porannej rosy… po prawej „Ścieżka do nieba” wyporządzająca na grzbiet wzdłuż którego podążamy aż do Hali Redykalnej. Zdjęcia na dole – tuż po wejściu na grzbiet docieram do pięknego punktu widokowego gdzie lubię się na chwilę zatrzymać…

Czas płynął, zbliżałem się właśnie do osiedla Zapolanka, zmierzając wprost pod ostro pnący się ku niebu bezimienny masyw. Trzeba przyznać że kąt nachylenia i długość podejścia robi tu wrażenie, mocno dając mi i protestującym ortezom popalić. Pomimo jednak tego, a właściwie to również przez to z mojej twarzy nie schodzi w takich chwilach uśmiech. Wściekle walące w klatce serce, szum tętniącej w skroniach krwi, brak tchu, a potem nagle człowiek się ogląda i dostrzega to całe piękno które stało się jego udziałem, a widok stamtąd doprawdy potrafi oczarować… radość która wzbiera niczym fala, zmiatając w kąt ból, trud, jest tylko szczęście że oto dałem radę, że znów wbrew wszystkiemu i wszystkim którzy życzyli mi inaczej. I nawet gdy kiedyś nie podołam, a wszak kiedyś to nastąpi choćby z racji korelacji trudu terapii która musi się odcisnąć na organizmie, ale i po prostu wieku, nie będę żałował, nie przegram – bo już wygrałem wyrywając chorobie każdy taki piękny dzień.

Po niecałych czterech i pół godzinie czyli czasie o około 60% gorszym od tych przewidywanych przez mapę, co w moim przypadku jest naprawdę przyzwoitą wartością (bywało jeszcze nie dawno że przekraczałem te wartości o 100%) dotarłem do pięknej, malowniczo położonej Hali Redykalnej. Niebo wciąż przykrywały postrzępione obłoki, przeplatając się z cięższymi, ciemnogranatowymi deszczowymi chmurami. Płynącymi nad szczytami Beskidu Żywieckiego, Śląskiego i Tatr. Wiał zimny wiatr, wyciągnąłem z plecaka kurtkę, kanapkę i herbatę. Wyjąłem z uszu stopery… to właśnie dla takich chwil, warto walczyć o każdy kolejny metr wysokości, o każdy oddech.

…po niecałych czterech i pół godzinie czyli czasie o około 60% gorszym od tych przewidywanych przez mapę, co w moim przypadku jest naprawdę przyzwoitą wartością (bywało jeszcze nie dawno że przekraczałem te wartości o 100%) dotarłem do pięknej, malowniczo położonej Hali Redykalnej.

W miejscu tym musiałem też podjąć decyzję, tu bowiem istniała opcja awaryjnego zejścia, tudzież skulania się na Boraczą skąd już spokojnie do Milówki. To był jednak dobry, dzień, jeden z tych naprawdę nielicznych klejnotów. Tym razem udało mi się wstrzelić idealnie w szczytowy czas reemisji, kierunek mógł być więc tylko jeden – na przód! Po kolejny „pierwszy na nowo raz” czyli powrót do miejsc gdzie nie byłem od bardzo wielu lat, wpierw do Schroniska na Hali Lipowskiej.

Po lewej i w środku widoki ze szczytu Hali Redykalnej, po prawej wędrując w kierunku Boraczego Wierchu…

Zaskakujące jak żywa jest u mnie pamięć chwil z dawnych lat gdy przemierzałem niejednokrotnie te szlaki. Pomimo ich upływu, zmian jakie nastąpiły w roślinnej szacie, każde z nich rozpoznawałem, właściwie nie musząc baczyć na znaki. Czas no właśnie, ten dziś wyjątkowo naglił, wszak podjąłem wyzwanie które wytyczało przed mną wiele jeszcze kilometrów do przejścia. Znów trzeba by tu więc powiedzieć że może to i dobrze że nie ma słonecznej pogody, nie tyle w kontekście komfortu termicznego, ale foto-pasji, widać znów najwyższy Gazda czuwał 🙂

tym razem udało mi się wstrzelić idealnie w szczytowy czas reemisji, kierunek mógł być więc tylko jeden – na przód! Po kolejny „pierwszy na nowo raz” czyli powrót do miejsc gdzie nie byłem od bardzo wielu lat, tu odpoczynek przed Halą Gawłowską widoczną po prawej.

Po półtorej godzinie dotarłem przed Schronisko PTTK na Hali Lipowskiej. Nawet tu było można odczuć wpływ obecnej sytuacji, obiekt świecił pustkami, jedyna para turystów na jaką tam natrafiłem ruszała właśnie w dalszą drogę. Sam również nie miałem czasu, ale i za bardzo środków, by je odwiedzić. Szybka fotka przed obiektem i dalej – kierunek kolejne schronisko, tym razem już na Rysiance. Oba obiekty dzieli niewielki dystans, toteż po 20 minutach dotarłem na miejsce. Tu przystanąłem już na nieco dłużej aby się posilić. Wyciągnąłem więc kanapki, termos z herbatą, oraz baton energetyczny.

Na dole w środku i po prawej Schronisko PTTK na Hali Lipowskiej

Zbliżał się powoli wieczór, posępne przez większość dnia niebo znów cieszyło coraz częściej błękitem, po którym powoli sunęły już nie tworzące zwartej ściany chmury. Zza nich złotem gładziło soczyście zieloną trawę i świerkowe lasy słońce – zapraszając mnie do dalszej wędrówki… to tu właśnie bowiem nadszedł czas na kolejną decyzję, powrót do Żabnicy Skałki zielonym szlakiem (2h), czy też jednak sięgnięcie po główny cel skrywany w duchu (co by jeszcze bolera nie usłyszała), pozostawiając sobie ewentualną furtkę na akceptację wcześniejszego odwrotu.

Na górze przed Schroniskiem PTTK na Hali Lipowskiej, po prawej w drodze do Schroniska PTTK na Rysiance widocznego na dole w środku, po prawej widoki sprzed niego…

Już wówczas, w tamtej chwili przeszedłem znacznie więcej i szybciej niż miało to miejsce kiedykolwiek w ciągu ostatnich 15 lat, czyli od chwili feralnego wypadku, który odmienił moje życie na bardzo wielu poziomach, a potem wybuchu choroby. Błędem jednak jest zgadzać się na zbyt mało, jak i odkładanie czegoś na jutro, nikt bowiem z nas nie wiem, czy i jakie to jutro będzie, jeśli tylko więc można o coś zawalczyć dziś – trzeba to robić.

Schronisko PTTK na Rysiance i widoki sprzed niego…

Krótka ocena sytuacji, będzie ciasno… mapowo ponad 3 godziny w odważniejszym wariancie, Żona będzie na mnie czekać około 21, a już była 16:30, odczuwałem nieco też już trud licznych podejść, ale żaden z tych czynników nie mógł mnie zatrzymać. Nogi wciąż mnie niosły, póki co nie było żadnych ekscesów z zawrotami, torsjami i hipoglikemią, koordynacja ruchowa jak na mnie wzorowa – kierunek był więc do przyjęcia wyłącznie jeden – na przód!

Krótka ocena sytuacji, będzie ciasno… mapowo ponad 3 godziny w odważniejszym wariancie, nogi wciąż mnie niosły, póki co nie było żadnych ekscesów z zawrotami, torsjami i hipoglikemią, koordynacja ruchowa jak na mnie wzorowa – kierunek był więc do przyjęcia wyłącznie jeden na przód – kierunek Romanka, tu widoczna na obu zdjęciach.

Chwilę po 17 dotarłem do pięknej Hali Pawlusie. Przede mną szybko rósł charakterystyczny masyw Romanki. Gdzieś z tyły głowy tlił się słabo ale jednak wyczuwalnie niepokój, czy aby nie porywam się z motyką na słońce, czy i tą granicę zdołam pokonać? W odpowiedzi przyspieszyłem tempo nie pozwalając organizmowi na marazm, ani lenistwo. Rozpocząłem właściwe podejście pod Romankę, jego kąt nachylenia stoków można dać się we znaki, ale wiecie co? Im bardziej było stromo, im bardziej spałem zdobywając kolejne metry tym bardziej byłem uśmiechnięty.

Chwilę po 17 dotarłem do pięknej Hali Pawlusie (zdjęcia na górze po lewej i prawej, oraz na dole po lewej). Przede mną szybko rósł charakterystyczny masyw Romanki. Zdjęcie pośrodku na dole – przez sporą część wyprawy towarzyszył mi, sprawiając wręcz wrażenie jakbym był śledzony, wojskowy śmigłowiec MI-17, chwilami przelatując kilkanaście metrów nad moją głową, po prawej na dole oglądając się wstecz z podejścia pd Romankę – widok na Schronisko PTTK na Rysiance.

To był ten moment rzadki i wyjątkowy, gdy czujemy że oto wygraliśmy, że właśnie przesuwamy granicę niemożności, sięgając po to po co mówiono nam nigdy już nie sięgniemy. Więc na przód na pohybel chorobie, słabości i bólowi – zawsze i nie przerwanie na przód. Ta radość znalazła w końcu ujście w głośnym, spontanicznym śmiechu, być może dla kogoś z boku wydawałoby się to nieco dziwne, ot idzie szaleniec po szlaku i się do siebie śmieje. Ja jednak zupełnie o tym nie myślałem czułem się dosłownie uskrzydlony i na tych skrzydłach łaski Bożej pędziłem ku szczytowi. Tak, tak celowo tu wspomniałem o Bogu, niczym bowiem byłby mój upór gdyby nie jego opieka i wsparcie, choć oczywiście jest to sprawa zupełnie indywidualna i określająca wyłącznie moje odczucia. Nigdzie indziej niż właśnie gdy jestem sam na sam z górami nie czuję tak wyraźnie jego obecności…

Podejście pod Romankę – wędrując, niesiony na skrzydłach wolności i szczęścia, pędziłem ku szczytowi na którym nie byłem od tylu lat. Wiele godzin marszu musiało jednak wpłynąć na mój stan, z czasem pojawiały się częstsze podcięcia, włącznie z jednym którego ani ja, ani ABS-y ortez nie zdołały wyłapać co skończyło się upadkiem przyklękiem w błocie, to jednak tylko drobne, nic nie znaczące zdarzenia – ważne że byłem, jestem, że zmierzam wciąż na przód…

Wreszcie po 1 godzinie 45 minutach stanąłem na w pełni zalesionym szczycie Romanki. Cóż to była za radość, pomimo że szczyt nie widokowy, te oferuje podczas podchodzenia i zejścia, ma on w sobie coś szczególnego. Na samym akurat szczycie byłem muszę uczciwie przyznać nieco wcześniej niż na od tak dawna nie odwiedzanym szlaku prowadzącym przez Halę Lipowską i Rysiankę, bo w 2012 roku, podchodząc od Żabnicy Skałki przez Słowiankę – tak jak teraz miałem schodzić…

Romanka 1366m n.p.m.

Dochodziła 19 gdy rozpocząłem odwrót. Ten akurat odcinek szczególnym był dla mnie wyzwaniem z racji znacznie większego obciążenia stawów i ortez. Trawersując lasem ostro opadające zbocza Romanki co rusz wspomniałem jesień 2012 roku gdy tędy podążałem w górę. Wspominałem miejsca gdzie przystawałem, lub gdzie byłem upominany przez dzielnego, wówczas nam towarzyszącego Yorka Bubę. To prawdziwy mały wojownik, przeszedł ze mną sporą część Beskidu Śląskiego, Małego, odwiedził też Żywiecki, a nawet Tatry Zachodnie i Gubałówkę. Dziś ma 11 lat i aż osiem operacji za sobą, wiele przeszedł w tym tak przecież w naszej skali krótkim życiu… serce ściskał żal że nie ma go tu ze mną, wówczas był młodziutkim psiakiem, oj pokazywał on swoje serce i siłę na każdym kroku.

Dochodziła 19 gdy rozpocząłem odwrót z Romanki. Ten akurat odcinek szczególnym był dla mnie wyzwaniem z racji znacznie większego obciążenia stawów i ortez…

Trzeba by tu powiedzieć że tak naprawdę on właściwie przeszedł ten szlak, jak i każdy inny do ósmego roku życia, dwukrotnie. W zwyczaju bowiem miał zawsze wybiegać daleko na przód, po czym chwilę czekał na mnie, a gdy się szybko nie pojawiałem biegł z powrotem upewniając się czy aby na pewno idę i napominając szczekaniem czemu tak tak się wlekę po tyłach. I tak nie przerwanie od początku do końca wypadu… czas jednak nikogo z nas nie oszczędza, niech tym bardziej będzie to przypomnienie aby nie marnować ani jednego z ofiarowanych nam dni.

…trawersując lasem ostro opadające zbocza Romanki co rusz wspomniałem jesień 2012 roku gdy tędy podążałem w górę. Wspominałem miejsca gdzie przystawałem, lub gdzie byłem upominany przez dzielnego, wówczas nam towarzyszącego Yorka Bubę. To prawdziwy mały wojownik, przeszedł ze mną sporą część Beskidu Śląskiego, Małego, odwiedził też Żywiecki, a nawet Tatry Zachodnie i Gubałówkę.

Kiedy znalazłem się w połowie zejście z masywu, już opuściwszy granice lasu, podążając coraz rzadszymi zagajnikami granatowe chmury się rozstąpiły, a niebo eksplodowało złotym z domieszką purpury światłem. Korona promieni oświetliła zielone szpice świerków, sunąc po bliskich i odległych masywach. Jakby samo niebo chciało mi pogratulować, żegnając tym magicznym spektaklem. Po kolejnych kilkunastu minutach minąłem Suchy Groń docierając do wybitnie malowniczej hali przed Słowianką. Oglądnąłem się wstecz, widok był iście bajkowy. Ciemno granatowe chmury rozerwane świetlistą koroną ustąpiły umykając w kierunku Romanki. Od spodu zapłonęły purpurą, pąsami i jasnym do ciemnego błękitem. Podobnie szczyt okraszony zachodu pożogą zachwycał, oczarowywał pięknem.

Kiedy znalazłem się w połowie zejście z masywu Romanki, opuściwszy granice lasu, podążając coraz rzadszymi zagajnikami granatowe chmury się rozstąpiły, a niebo eksplodowało złotym z domieszką purpury światłem. Korona promieni oświetliła zielone szpice świerków, sunąc po bliskich i odległych masywach. Jakby samo niebo chciało mi pogratulować, żegnając tym magicznym spektaklem. Po kolejnych kilkunastu minutach minąłem Suchy Groń docierając do wybitnie malowniczej hali przed Słowianką…

Nad krawędzią hali przycupnęło słoneczko, przeglądając się we wstążce potoku, rozlanego niczym arterie, po zielonym z domieszką złota ciele łąki. W oddali widziałem stare opuszczone gospodarstwo, od lat stoi ono tu puste, stając się pewnym symbolem tego miejsca, ale też i upływu czasu. No właśnie czasu… ten zaczynał odgrywać coraz większą rolę. Chcąc uniknąć bury od Żony, a przynajmniej ją ograniczyć, trzeba było nieco mocniej przyłożyć się do tempa marszu. Pomimo więc że serce chciało na tej hali pozostać aż ostatnie zgasną promienie słońca, ruszyłem nieco żwawiej w kierunku widocznego pomiędzy drzewami Stacji Turystycznej Słowianka.

Hala przed Słowianką
…ciemno granatowe chmury rozerwane świetlistą koroną ustąpiły umykając w kierunku Romanki. Od spodu zapłonęły purpurą, pąsami i jasnym do ciemnego błękitem. Podobnie szczyt okraszony zachodu pożogą zachwycał, oczarowywał pięknem. Na przeciwległym krańcu hali stał stary, od wielu lat opuszczony drewniany dom, swoisty symbol tego pięknego miejsca, przypominający o upływie czasu – czasu liczonego w naszym ludzkim wymiarze.

Minąłem ją bez zatrzymywania od razu kierując się na czarny łącznikowy szlak w kierunku Żabnicy Skałki. Spojrzałem na zegarek… no tak, o 21 Żona będzie czekać na mecie, a ja ruszam właśnie spod Słowianki o 20:30, skąd jeszcze dobra godzina marszu. Szybko zameldowałem więc o opóźnieniu, żeby się nie martwiła i z solenną w duszy obietnicą że koniec na tym zdjęć wyjąłem statyw zza pasa biodrowego dopinając go do plecaka, po czym żwawo chyżo w dół.

Oczywiście pomimo wszystko po drodze zdarzyło mi się owy statyw zdjąć z plecaka i kilka zdjęć zrobić. Generalnie jednak czas podawany przez mapę, pomimo że utrzymywałem doprawdy dobre tempo, był wyraźnie niedoszacowany. Godzina minęła a ja wciąż znajdowałem się w wąwozie obok pnących się ku górze zboczy masywu Skałki. Kłopot właśnie był w ukształtowaniu tegoż terenu, gdyż ograniczał ona radykalnie możliwości kontaktu przez telefon. Nie miałem więc jak nawet poinformować o obecnym położeniu, że jest ok, że idę tylko kapkę dłużej będę tuptał niż zakładałem.

Minąłem bez zatrzymywania budynek Stacji Turystycznej Słowianka, od razu kierując się na czarny łącznikowy szlak w kierunku Żabnicy Skałki…

Była 21:50 gdy wtoczyłem się na skrzyżowanie obok sklepu w Żabnicy Skałce gdzie znajduje się niewielki parking. Nie licho mi się po uszach oberwało za spóźnienie. Cóż bywa i tak wszakże w akcji 🙂 gdy wreszcie usiadłem w aucie, pomimo zmęczenia, pulsujących fal bólu, byłem bardzo szczęśliwy. Wiedziałem że właśnie w tamtej chwili po raz kolejny przesunąłem granice tego co możliwe – bo tak naprawdę granica tego co możliwe przede wszystkim kryje się w naszym umyśle. Wreszcie wiedziałem że był to ważny krok ku po cichu od lat realizowanemu marzeniu, o tym jednak więcej będzie w dalszej części…

Była 21:50 gdy wtoczyłem się na skrzyżowanie obok sklepu w Żabnicy Skałce gdzie znajduje się niewielki parking. Nie licho mi się po uszach oberwało za spóźnienie. Gdy wreszcie usiadłem w aucie, pomimo zmęczenia, pulsujących fal bólu, byłem bardzo szczęśliwy. Wiedziałem że właśnie w tamtej chwili po raz kolejny przesunąłem granice tego co możliwe – bo tak naprawdę granica tego co możliwe przede wszystkim kryje się w naszym umyśle. Wreszcie wiedziałem że był to ważny krok ku po cichu od lat realizowanemu marzeniu, o tym jednak więcej będzie w dalszej części…

.


autor: Sebastian Nikiel / U MNIE – wpis numer: 1 / 2020-2021 aktualizacja: 15.04.2021 / strona 6/18

prawa autorskie / materiały graficzne:

Wszystkie wykorzystane w opracowaniu fotografie są autorstwa Sebastiana Nikla i mogą być wykorzystywane wyłącznie w zastosowaniach niekomercyjnych, oraz z uznaniem i zachowaniem autorstwa, zgodnie z licencją Creative Common 3.0 – www.creativecommons.org / Copyright – can be obtained in a non-commercial manner and with the recognition and behavior made, in accordance with the license under the Creative Common 3.0 license – www.creativecommons.org

prawa autorskie / materiały tekstowe:

Zabrania się wykorzystywania całości, jak i fragmentów tekstu opracowania bez zgody autora, którego są własnością. / It is forbidden to use the whole or fragments of the text without the consent of the author they own.