opowiadanie: „Świstak”
ilość stron: 1 / publikacja: 16.01.2011 / aktualizacja: 19.11.2016 / autor: Sebastian Nikiel
Wydarzyło się to dawno temu, gdy miałem lat szesnaście. Był to dzień szczególny, gdy po wielu latach wspólnego z Tatą wędrowania po polskich górach najróżniejszego typu, Beskidach, Pieninach, Sudetach, Gorcach, Tatrach i wielu innych pasmach, nadszedł czas na moją pierwszą samodzielną wyprawę w Tatry. Nie była to oczywiście pierwsza wycieczka w którą udałem się sam, były wcześniej i to kilkudniowe wyprawy w Gorce, Beskid Żywiecki, Śląski i Wyspowy, lecz pierwsza w Tatry.
W Tatry, w które strasznie mnie ciągnęło od najwcześniejszych lat, gdy po raz pierwszy zobaczyłem ich wznoszące się wysoko pod niebo poszarpane zęby granitowych turni. Nie zdziwi więc was pewnie że z radością przyjąłem tą propozycję. Uzgodniliśmy że zawiezie mnie do Zakopanego, po czym wysadzi w rejonie Kuźnic. Spakowany i gotowy niecierpliwie oczekiwałem ranka w którym mieliśmy wyjechać, aż wreszcie nadszedł… Gdy dotarliśmy na miejsce, udzielił mi kilku rad i zapytał o trasę, w której doborze dał mi wcześniej pełną swobodę. Cóż jak wspomniałem ciągnęło mnie w Tatry – szczególnie w wysokie, co chyba jest charakterystyczne dla buty młodzieńczego wieku. Nic więc dziwnego że wybrałem szlak: Kasprowy dalej na Świnicę, potem… Orla Perć, lecz tylko do Koziej Przełęczy, skąd miałem zejść do Zmarzłego Stawu i dalej do Murowańca, by stamtąd przez Królową Rówień powrócić do Kuźnic, gdzie umówiłem się z Tatą na godzinę dwudziestą. Pamiętam że Tata nie był ze zrozumiałych względów zbyt zadowolony z mojego wyboru, w końcu jednak po długich negocjacjach i zapewnieniach uległ moim prośbą.
Ruszyłem, był bardzo ciepły, lipcowy dzień, niebo było bezchmurne. O dziewiątej, jednym z pierwszych wagoników wyjechałem na Kasprowy Wierch, ku mojej wielkiej przygodzie. Jak spuszczony ze smyczy ogar, rwałem błyskawicznie kolejne metry szlaku. Szedłem jak uskrzydlony, wolny, szczęśliwy i rozkochany w Tatrach. Minąłem Świnicę, potem było zejście na Zawrat i dalej w kierunku upragnionej Orlej Perci. Czas płynął. Powoli lecz nie ubłagalnie wskazówki zegarka zmierzały na godzinę piętnastą.
Wreszcie miałem tą swoją przygodę, łańcuchy, drabinki, ostre poszarpane turnie i głębokie przepaści. Minąłem szczyt Małego Koziego Wierchu, kierując się ku Koziej Przełęczy. Tam po dłuższej przerwie na posiłek, popełniłem nie wybaczalny błąd, który dziś po latach wydaje się zabawny, choć wówczas jego konsekwencję mogły być bardzo przykre. Nie wiem czemu, ani co mną kierowało, ale pomyliłem szlaki, obierając błędny odwrotny kierunek zejścia. To jednak był dopiero początek czekających mnie kłopotów. Trawersując w dół, w kierunku jak mi się zdawało Zmarzłego, w rzeczywistości oddalałem się od niego kierując się do doliny Pięciu Stawów Polskich. Gorzej, określiłem widziany w oddali Czarny Staw Polski jako Zmarzły, nadal pewnie schodząc.
Jakoś tak to się stało że w całej tej fascynacji i euforii, zgubiłem również szlak którym właśnie szedłem. Postanowiłem więc schodzić na azymut, po piargach, kierując się na widziany staw. Po pewnym czasie zaniepokojony inną niż należało się spodziewać topografią postanowiłem usiąść aby zweryfikować ją z mapą. Ha! Nie było czego porównywać, gdyż wziąłem ze sobą wojskową mapę, szczegółową i dokładną, w bardzo dużej skali, jednak była ona podzielona z tego właśnie powodu na fragmenty obejmujące małe wycinki poszczególnych fragmentów Tatr. Mój fragment kończył się niewiele poza szlakiem Orlej, widzianej od strony Doliny Gąsienicowej.
Wiedziałem już że popełniłem kolejny dziś błąd, oraz że nie jestem w stanie określić gdzie w tej chwili się znajduję. Spojrzałem na zegarek, dochodziła szesnasta. Wiedziałem już że nie zdążę na umówioną z Tatą godzinę i to chyba w tamtej chwili martwiło mnie najbardziej… Zamyślony rozglądałem się dokoła. Była cicho, tak cicho jak jest to tylko w Tatrach późnym popołudniem możliwe. Słońce zalewało złotym blaskiem granitowe ściany i piargi u ich stóp, było nadal bardzo ciepło. W dole wiatr delikatnie rzeźbił szmaragdowe wody stawów, przynosząc miłą ochłodę spoconemu ciału.
Ten widok całkowicie mną zawładnął, pochłonął, odrywając od rzeczywistości. Siadłem na niewielkiej skałce, grzebiąc bezwiednie w kępie trawy wyrastającej spod jej nawisu. W pewnym momencie, sam nie wiem po jak długim czasie do mojego umysłu – do świadomości, zaczęła przeciekać zaskakująca myśl, że coś jest nie tak z tą trawą, że zmieniła się jej struktura. Jakaś część mnie zaczęła się nad tym zastanawiać, jednak przeważająca część mojej jaźni nadal była pochłonięta majestatem gór. Myślałem o możliwych scenariuszach działania i rozwiązaniach, brałem również pod uwagę i takie że chyba przyjdzie mi tu przenocować. Analizowałem co i jak, czym dysponuję, wciąż grzebiąc, głaszcząc, tą dziwną trawę.
W pewnej chwili, ta analityczna część wszczęła alarm, krzycząc w myślach że ta „trawa” dziwnie przypomina futro i że się… poruszyła! Spojrzałem powoli w dół, tam pod nawisem, tuż u mych stóp siedział spokojnie korzystając z ciepłych promieni słońca, jakiś brązowo szary zwierzak, który w pierwszej chwili skojarzył mi się nutrią. W ułamku sekundy, zerwałem się z krzykiem odskakując o dobrych kilka metrów. Równie szybki skok wykonał dziwny zwierzak, znikając pod skałą. Osłupiały stałem tak dobrych kilka minut, próbując uspokoić oddech, gdy dziwny gość wychylił się kilka metrów dalej od skały na której siedziałem, wystawiając łepek z ukrytej w piargu norki. Staliśmy tak mierząc się wzrokiem, byłem wystraszony ale i zafascynowany, a on zagwizdał, może raczej zaświszczał. I wtedy mnie olśniło – świstak! Prawdziwy świstak! Czytałem o nich, a jakże, ale nigdy nie widziałem.
W chwilę potem znikł i już się nie pojawił, również i mi było już czas ruszać dalej, choć sam nie wiedziałem dokąd. Postanowiłem nadal utrzymać na ile to będzie możliwe, poprzednio wybrany azymut. W pewnym momencie w oddali po lewej za filarem Koziego Wierchu, dostrzegłem w dole budynek schroniska. To znacząco podniosło moje morale. Jednak większość moich myśli wciąż pochłaniało to przedziwne spotkanie. Niedługo później spotkałem turystę, który pokazał mi mapę i udzielił kilku rad. Był On tęgo zdziwiony gdy poprosiłem go o pożyczenie mapy, z komentarzem: „…bo moja mapa mi się skończyła”, cóż krótko mówiąc zawróciłem na Zawrat, skąd dotarłem do doliny Czarnego Stawu Gąsienicowego, a następnie wytężając nogi, niesiony narastającą proporcjonalnie do upływu czasu adrenaliną, poprzez Kopę Królowej do Kuźnic.
Spóźniłem się godzinę. Na dole nerwowo dreptając w kółko chodził mój Tata. Pamiętam jakiej doznałem ulgi gdy okazało się że nie zdążył powiadomić odpowiednich służb. I pamiętam jak podekscytowany wciąż opowiadałem o moim spotkaniu ze Świstakiem, w które zdenerwowany Tata nie chciał uwierzyć. Myślę że do dziś nie wierzy, sądzę że odebrał to jako próbę wykręcenia się od odpowiedzialności za błędy, za próbę odwrócenia jego uwagi. Ja jednak wiem że choć stoi to w sprzeczności z racjonalnymi, zbadanymi, zwyczajami tych pięknych zwierząt, nasze spotkanie miało miejsce. Tak oto zakończyła się moja pierwsza wysokogórska wyprawa. Wyprawa z której wyniosłem wiele cennych lekcji, wspomnienie o moim „futrzastym” przyjacielu, oraz porządnie utrwaloną wiedzę o zabieraniu ze sobą w góry „dobrej – pełnej” mapy.
ilość stron: 1 / publikacja: 16.01.2011 / aktualizacja: 19.11.2016 / autor: Sebastian Nikiel
CC – Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel