Każdy ma swój Everest

opowiadanie: „Każdy ma swój Everest” strona 4/5

publikacja: 16.01.2011  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

Teraz troszkę o wnętrzach schroniska, wobec których żaden kochający i znający od lat góry człowiek nie mógłby przejść milcząc. Tuż przy wyjściu na piętro pierwsze niemiłe zaskoczenie: wymóg zdjęcia obuwia górskiego i założenia… pantofli. O zgrozo… co będzie dalej, a było! Na klatce schodowej zainstalowano „inteligentne oświetlenie” gadżet co najmniej nie potrzebny w schroniskach górskich. Dalej też nie było lepiej. Tuż za progiem drzwi do pokoju natrafiłem na najprawdziwszą wykładzinę dywanową! Prawdziwy szok… sam nie wiedziałem co o tym myśleć i gdzie tak właściwie ja wchodzę, czy to aby na pewno schronisko górskie, czy może jednak już hotel na Kalatówkach…

W pokoju okazało się że mieliśmy już bardzo miłe towarzyszki, z którymi przyszło nam dzielić dzisiejszą noc. Kolejnym krokiem po zakwaterowaniu było jak najszybsze oddelegowanie do łazienki Patryka w celu doprowadzenie do ludzkiego wyglądu, oraz wyczyszczenie sprzętu który wraz z nim zażył kąpieli błotnej. Ja w tym czasie z ulgą przyjąłem leki przeciwbólowe i pozwoliłem sobie na chwilę odpoczynku. Po przebraniu się w wygodniejsze ubrania, tak jak czynił to ze mną mój Tata, wziąłem małego na krótką wędrówkę po okolicy, oraz solidniejszy, ciepły, posiłek w bufecie. Wieczór upłynął nam w miłej przyjacielskiej atmosferze. Dzięki Bogu objawy ze strony centralnego układu nerwowego nie były dziś nazbyt dotkliwe…

Nadeszła pora udania się na spoczynek. Nie małym, kolejnym, przeżyciem dla Patryka była jego pierwsza noc w schronisku na piętrowym łóżku. Tak oto dobiegł końca drugi, niezwykły i piękny dzień naszej górskiej przygody. Jutro miał nastąpić, przynajmniej dla mnie ten najważniejszy, dzień zdobycia Babiej Góry. Z pewnymi obawami sprawdziłem prognozę pogody w internecie, (za pomocą smartfonu). Zapowiadali na jutro około południa, dokładnie w tym rejonie, załamanie pogody, z intensywnymi burzami i opadami deszczów… cóż pozostało wierzyć że do tego czasu zdążymy wyjść i zejść z Diablaka.

*           *           *

Dzień trzeci…

Ranek dla mnie, podobnie jak poprzedni zaczął się wyjątkowo wcześniej… znacznie wcześniej niż pierwszy z nich. Pomimo leków przeciwbólowych i nasennych, nie było mi dane odpocząć, cóż coś za coś… Zaledwie trzy godziny po zaśnięciu, o 1:30 w nocy, wybudził mnie narastający ból. Musiałem na siłę, co rusz kręcąc się w śpiworze, wytrzymać choć do tej czwartej, jednak o godzinie 3:30 nie byłem już w stanie leżeć, po cichu, najciszej jak tylko mi się udało, uzbroiłem się w ortezy i z kulą wymknąłem się na dół. Na szczęście schronisko zachowało jeden z zwyczajów takich obiektów, że jest on otwarty całą dobę. Wyszedłem na zewnątrz.

Cóż to była za wspaniała chwila, natychmiast otulił mnie zapach, ostrego górskiego powietrza. Było ono specyficzne, charakterystyczne dla rejonów wysokogórskich, gdzie blisko już skały i rozległe otwarte przestrzenie, jak na grzbiecie Babiej. Każdy bowiem z rejonów górskich miał sobie właściwy zapach, zależny również od pory roku. Świt na przełęczy Głuchaczki pachniał przede wszystkim lasem, halami, ziołami i rosą. Ten tutaj przede wszystkim żywicznym zapachem świerków i runem. Było niesamowicie cicho, jedynie wiatr szumiał delikatnie w pobliskiej ścianie lasu. Spojrzałem w niebo, z radością stwierdziłem że czeka nas mimo prognoz piękny, słoneczny poranek, niebo było idealnie czyste, skrząc się tysiącem gwiazd.

Kręciłem się nieco obok budynku, starając odwrócić swe myśli od bólu, traktując otaczające mnie piękno jak najlepszy kojący balsam. Pomimo wszystko, jeśli tylko na tym miała skończyć się cena za ten piękny wypad, byłem gotów bez żadnego wahania ją ponieść. Gdzieś w głębi czułem że nie jestem sam, że czuwa nade mną jakaś wyjątkowa i dobra siła. Nieważne jaki nadamy jej imię, ważne było to że mnie przepełniała, dawała siłę, oraz wiarę – pewność że nie tylko podołam, ale nic złego się nie wydarzy.

Dochodziła piąta rano gdy wróciłem do schroniska. Wciąż musiałem czekać z przyjęciem leków, aby ich osłona nie wygasła nazbyt wcześniej. W pokoju wszyscy smacznie spali. Wciąż starając się zachowywać jak najciszej,  zacząłem nas pakować, by przyspieszyć nasz start, oraz by czymś zająć myśli. Nie wychodziło mi to momentami najlepiej, przez nasze towarzyszki co rusz kręciły się w śpiworach.

*           *           *

Świt zalał wnętrze pokoju złotawym światłem. Dochodziła szósta, teraz już po ciszy nocnej, mogłem oficjalnie dokończyć pakowanie. Zajęło mi to kolejną godzinę, podczas której przygotowałem również śniadanie. W tym czasie mój mały towarzysz nadal smacznie spał.

Obudziłem go o godzinie siódmej, po śniadaniu i nareszcie przyjęciu leków, wspólnie spakowaliśmy pozostałe rzeczy. Potem przy kawie, doprecyzowaliśmy nasz plan na dzisiaj. Jego pierwsza cześć zakładała on że cały ciężki i niepotrzebny sprzęt zostaje przerzucony do mojego plecaka, który zostanie w schronisku. My natomiast z małym zapasem picia i jedzenia, no i oczywiście leków, na lekko ruszamy na Babią Górę, idąc klasycznym deptakiem po kamiennych schodach na przełęcz Brona (1408 m n.p.m.). Stamtąd przez Zimną Przełęcz (1609 m n.p.m.) na Diablaka (1725 m n.p.m.) z niego, co miało być dodatkową atrakcją dla Patryka, zejść z powrotem na Markowe szlakiem „Perć Akademików”.

O dziewiątej rano zarządziłem start. Tym razem Patryk szedł na pusto, plecak niosłem ja, toteż wyrwał do przodu jak strzała. Po chwili był już dość daleko, a i tak co rusz zatrzymywał się czekając na mnie. W końcu wyjaśniłem mu gdzie, jak ma iść i puściłem na przód. Może takie działanie wydawać się komuś nieodpowiednie, ma ono jednak ogromną zaletę, pozwala w warunkach kontrolowanych poczuć dziecku intensywniej, nieskrępowany smak przygody, ucząc odpowiedzialności, bezpiecznych zachowań, orientacji w terenie, oraz przyczyniając się pośrednio do zakorzenienia pasji górskiej. Podobnie i ja byłem wychowywany, wpierw dystans na który pozwalał mi Tata równał się zasięgowi wzroku, potem kilkaset metrów, aż wreszcie umawialiśmy się w konkretnym miejscu, lub czasie. Dziś w dobie telefonów komórkowych, taka bezpieczna koordynacja jest jeszcze łatwiejsza.

Początkowy odcinek szlaku na Przełęcz Brona nie należał do przyjemnych, ani w mojej obecnej sytuacji najłatwiejszych. Prowadził bowiem po nierównych, momentami dość wysokich kamiennych stopniach, bardzo intensywnie pod górę. Mocno wpływało to na moje powolne tempo, tym bardziej, aby Patryk się nie zanudził, wskazane było popuszczenie mu cugli. Ścieżka wiła się wśród wysokich, potężnych reglowych świerków. Niebo nad nami było koloru dojrzałej borówki, z białymi postrzępionymi obłokami, wiał lekki wiatr, przynoszący miłą ochłodę.

Wraz z nabieraniem wysokości zmieniał się charakter otoczenia. Las karłowaciał, coraz częściej świerki występowały wspólnie z Kosodrzewiną. Szlak stanął dęba kilkadziesiąt metrów przed wyjściem na rozległe siodło Przełęczy Brona. Mały już dawno na nim siedział, byłem ciekaw jakie wywarło na nim wrażenie, otwierający się z niego widok, może przecież oczarować.

Gdy wreszcie i ja tam dotarłem, czas ponownie się cofnął do chwili gdy jako nastolatek byłem tu po raz ostatni, a potem jeszcze dalej do dzieciństwa. Z radością mogłem stwierdzić że przez te wszystkie lata piękno tego miejsca powracające w wyobraźni, w niczym nie rozmijało się ze stanem rzeczywistym. Na północ otwierała się rozległa panorama na Zawoję, Beskid Śląski, Pasmo Policy, Beskid Żywiecki. Po lewej stronie (stojąc zwróconym w kierunku północnym) na ścieżkę, oraz szczyt Małej Babiej Góry, po prawej zaś na czekającą nas drogę, wiodącą początkowo wśród kosówek, dalej otwartym grzbietem, wśród rumoszu skalnego aż po Diablak. Minęło tyle czasu od ostatniego razu gdy tu byłem, a jednak w sercu wciąż te wspomnienia są tak żywe, jakby miało to miejsce wczoraj, jedynie ból i zakute w ortezy nogi były przypomnieniem rzeczywistości i znakiem czasu jaki upłynął.

Sapiąc jak stara lokomotywa zwaliłem się szczęśliwy na trawę. Uśmiech nie schodził z moich ust, po wyrównaniu oddechu, kilku obowiązkowych fotkach, ruszyliśmy dalej. Tym razem jednak, biorąc pod uwagę moje tempo, oraz nieprzebrane siły Patryka, dobrą widoczność dalszej części szlaku, umówiliśmy się że może iść sam, aż do szczytu następnego wzniesienia. Bardzo miłą pomocą była tutaj opieka nad nim dwóch starszych turystek idących od Markowych przed nami, które niejako pilnowały poczynań małego z przodu.

Team na Przełęczy Brona 1408m n.p.m. / po prawej autor na tle Małej Babiej Góry

Tak więc nasz team ruszył dalej. Teraz i we mnie wstąpiły nowe siły, ta przestrzeń, ten zawsze wiejący tutaj wiatr, wszystko to tworzyło – dawało, poczucie wolności i szczęścia. Kolejny odcinek wiodący początkowo wśród gęstych kosówek, chwilowo ograniczył widok na Babią. Był dość stromy, prowadząc po drobnym rumoszu skalnym, co z trudem, głośno skrzypiąc znosiły ortezy. Wszystko to było niczym, drobiazgiem, ważne było jedynie to że tu byłem i że idę naprzód. Muszę jednak wspomnieć że reakcje wśród ludzi na mój widok były bardzo zróżnicowane, cóż po tak długim czasie zmagania z chorobą, nauczyłem się to już ignorować i nie dostrzegać ciekawskich spojrzeń, a czasem i puszczać mimo uszu durne komentarze.

Weszliśmy na otwarty grzbiet, który miał doprowadzić nas już na Diablak. Zbliżaliśmy się do Zimnej Przełęczy. Jej nazwa była jak najbardziej adekwatna do nigdy tutaj nie słabnącego lodowatego wiatru. Na wprost nas coraz bliżej piętrzył się skalny wierzchołek Babiej Góry – Diablak. Było w nim coś iście magicznego, wyjątkowego, drapieżnego i pięknego… W miarę zbliżania się do ostatniego podejścia, pod kulminację szczytu, widać było jak licznie jest oblegany przez ludzi. Po prawej stronie od jakiegoś czasu towarzyszyły nam imponujące panoramy na jezioro Orawskie, Słowację, oraz dziś nieco zamglone Tatry, na których widok moje serce zawsze przyspiesza.

Imponujące panoramy po lewej na Małą Babią, po prawej na nasz cel – Diablak

Dochodziła 11:30 gdy stanęliśmy u stóp ostatniego podejścia prowadzącą po potężnych głazach i płytach na Diablak. Znów gdy ja je rozpoczynałem, mój mały towarzysz był już tuż pod wierzchołkiem. Idąc czułem wzbierającą we mnie falę radości i dumy że oto tu jestem, że oto tu dotarłem, a przecież wedle opinii wielu  specjalistów, nie tylko być tu nie powinienem, ale wmawiali mi że to już nigdy nie będzie możliwe. Teraz byłem zaledwie kilka kroków od szczytu – od szczytu „mojego Everestu”.

Minęła mnie młoda zakonnica. W trzech krótkich słowach ciepło pozdrawiając: „Bóg z tobą chłopcze.” Gdy przeszła, nagromadzone emocje były już tak duże że musiały znaleźć ujście, nogi stały się miękkie, oczy zaszkliły, łza pokulała się po policzku… Nie były to łzy smutku, lecz radości, zwycięstwa nad chorobą, nad ograniczeniami, bólem i własnymi słabościami. Usiadłem na jednej z płyt, pozwalając ponieść się tej chwili; chwili która uskrzydliła moją duszę i uwolniła umysł. W duchu gorąco dziękowałem Bogu za to że pozwolił mi tu powrócić, że dał mi siły abym tego dokonał.

zdjęcia od lewej: tuż przed ostatnim podejściem na „mój Everest” – na szczyt Babiej Góry, Diablak / mój mały, silniejszy znacznie towarzysz ostro wyrwał do przodu, tu już pokonuje ostatnie metry przed kulminacją Diablaka 1725m n.p.m.

Dokładnie w południe stanąłem pod pomnikiem poświęconym Papieżowi Janowi Pawłowi II, na szczycie Diablaka (1725 m n.p.m.). Przepełniała mnie niepohamowana radość, nic nie było ważne, ani ból, ani szum w głowie, ani blachy na moich słabych nogach. Ważne było to że tu stoję, jestem, że oto zdobyłem mój Everest.

*           *           *

Na szczycie przebywaliśmy około godziny. Z południa, z nad Tatr ciągnęły ku nam ciemno szare, ciężkie chmury burzowe. No tak… z grubsza właśnie taki rozwój wypadków zapowiadali na dziś metrologowie.  Cieszyłem się że aura ofiarowała nam czas umożliwiając zdobycie szczytu w słońcu i przy pięknej widoczności. Nie należało jednak kusić losu, na otwartym skalnym szczycie, zakuty w blachy (ortezy) stanowiłem doskonały cel dla piorunów… było to więc dosadne przypomnienie że czas niestety zacząć schodzić w dół. Z żalem ruszyliśmy w kierunku żółtego szlaku, prowadzącego poprzez Perć Akademików, ostatniej przygody na małego na Babiej.

Opowiadanie wyróżnione w konkursie „Opowiedz Historię”

przez www.klubpodroznik.pl


ilość stron: 5  / publikacja: 16.01.2011  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

CC – Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel