Każdy ma swój Everest

opowiadanie: „Każdy ma swój Everest” strona 1/5

publikacja: 16.01.2011  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

Podobno każdy go ma… i bynajmniej nie o wysokość tu idzie, czy o samą górę, lecz o własny szczyt możliwości i marzeń. Myślę że można wiele mieć ich w życiu, że ewoluują one wraz z nami, z naszym czasem, zmieniając się wraz z naszymi możliwościami. Tak więc mam go i ja – swój Everest. Jednym z nich była dla mnie letnia, trzy dniowa, wyprawa w Beskid Żywiecki, w 2010 roku.

*           *           *

Plecaki od dawna stały gotowe do drogi, a blaty w mojej pracowni, uginały się pod stertą przygotowanego na wyjazd sprzętu. Mój mały jedenastoletni towarzysz – Patryk codziennie zadawał pytanie: „…kiedy w końcu pojedziemy?”, a ja codziennie kładłem się do snu z tą samą nadzieją – że może jutro… że może mój stan się ustabilizuje, poczuje przypływ energii i będę mógł rozwinąć skrzydła, ruszyć w góry.

Mały nadal pytał, odchodząc rozczarowany, a ja codziennie to pakowałem, to rozpakowywałem sprzęt, doładowując akumulatorki latarek i innych akcesoriów. Wszystko było gotowe; wszystko prócz mnie. I tak płynęły kolejne dni, które potem zmieniły się w tygodnie. Pierwotny termin wyjazdu z początku lipca, został już przesunięty na koniec miesiąca.

Gdy wreszcie zniechęcony Patryk przestał już pytać, a ja na granicy wytrzymałości, w permanentnie złym humorze, prawie straciłem nadzieję – jest! Pojawiły się pierwsze symptomy stabilizacji, na którą czekałem. Pierwszym sygnałem było ustąpienie w znacznej mierze tego nieznośnego szumu i pisku jaki najczęściej towarzyszy mi w uszach. Nie od razu zareagowałem radością, zbyt dobrze znałem tę chorobę. Doskonale wiedziałem że potrafi rozpalać nadzieję, tylko po to aby zaledwie po kilku godzinach zaatakować na nowo. Pomimo tej świadomości i starań utrzymania w ryzach nadziei, trudno doprawdy zgasić ten mały płomyk, który rozpala się w sercu w takich chwilach. Potrzebowałem jedynie trzech, czterech dni dyspensy… więc znów przygotowania, ładowanie baterii i cały ten cyrk. Gdy kolejnego dnia mój stan wciąż był dobry, zapadła decyzja – ruszamy.

Dzień Pierwszy

Siedziałem na ławce, na dworcu autobusowym. Mój mały towarzysz nawet usiąść nie chciał, nerwowo przestępując z nogi na nogę, zasypując mnie tysiącem pytań, był bardzo podekscytowany wyjazdem. Dla niego była to pierwsza taka wyprawa, pierwszy raz miał spać w namiocie, pierwszy raz miał nieść swój plecak – wszystko to było dla niego niczym odkrywanie nowego świata. Również dla mnie był to wyjazd wyjątkowy, był swoistym powrotem w przeszłość, gdy w czasach dziecięcych jeździłem na wielodniowe wyprawy w góry z Tatą. Poza tym w ostatnich latach, coraz bardziej nękany chorobami, coraz rzadziej udawało mi się wyjechać na dłużej na jeden, dwa dni, a i to zawsze śpiąc w schroniskach, lub kwaterach. Przede wszystkim jednak może dlatego że ostatnie lata głównie poświęciłem Tatrom, oraz Beskidowi Śląskiemu, całkowicie zaniedbując Beskid Żywiecki. Jak więc widać dla nas obu był to wyjazd pod wieloma względami wyjątkowy…

Nareszcie podjechał PKS do Korbielowa. Stęknąłem szamocząc się z ciężkim plecakiem. Pomimo sezonu wakacyjnego autobus nie był zbyt wypełniony. Zakupiliśmy bilety i rozsiedli wygodnie w fotelach, tak rozpoczęła się na magiczna wyprawa.

Za oknem szybko zmieniał się krajobraz, myślę że oboje chłonęliśmy je z jednakowym zachwytem i ciekawością. Szlak który zamierzaliśmy pokonać, był jednym z tych których nie miałem okazji nigdy wcześniej odwiedzić. Tak to jakoś wyszło że pomimo iż kręciliśmy się podczas wielu wypraw z Tatą w jego pobliżu, nigdy nie udaliśmy się na Babią od strony Korbielowa. Planowo mieliśmy wystartować w Korbielowie centrum, obok domu PTTK „Smrek”, gdzie włączając się w żółty mieliśmy dotrzeć do szlaku granicznego, biegnącego z Korbielowa, Przełęcz Glinne, dalej Przełęcz Głuchaczki, aż do Babiej Góry.

Po półtora godzinnej podróży dotarliśmy do Korbielowa. Pogoda była wręcz idealna na górską włóczęgę, nie za ciepło, około 20°C, lekko zachmurzone. Wreszcie dotarliśmy do naszego przystanku, wysiedliśmy od razu kierując się na szlak. Przed wejściem do lasu, musieliśmy się jeszcze zatrzymać na rutynowy w moim przypadku „przepak przedstartowy”, czyli rozłożenie i spakowanie kuli ortopedycznej, wypakowanie kijków, ustawienie ortez i oczywiście wyjęcie aparatu fotograficznego.

W końcu start… szlak jak tylko wprowadził nas do pobliskiego lasu, ostro wyrwał do góry. Minuty mijały, ścieżka wciąż się prężyła stając dęba, a moja forma nagle zaczęła szybować w dół. Z oczywistych względów nie informowałem o tym mojego towarzysza. Starałem się te niedogodności ignorować, jednak z każdą minutą robiło się to coraz trudniejsze. Zaczęło niemiłosiernie szumieć mi w uszach, pojawiły się mroczki przed oczami, a nogi zrobiły się jak z waty, ból rozrywał plecy i nogi. Pomimo piękna okolicy trudno było zagłuszyć te natarczywe objawy, w końcu zacząłem odpływać… na szczęście szlak złagodniał, a my opuszczając las weszliśmy na rozległą halę. Podszedłem jeszcze kilkanaście metrów, zygzakując jak pijany i osunąłem się wykończony na skraj pola uprawnego. Serce waliło mi jak opętane, wiedziałem co się dzieje, poprosiłem swojego małego towarzysza o colę i cukierki. Musiałem szybko uzupełnić cukier, oraz wziąć leki przeciwbólowe aby zdusić ten przeklęty ból. Nasilenie tego ostatniego było nieuniknioną konsekwencją ciężaru plecaka. Pomimo wielu prób odciążania, ujęcia sprzętu i innych kombinacji nie udało się zejść poniżej 28,5kg i tyle właśnie taszczyłem na uszkodzonym kręgosłupie.

Po kilkunastu minutach leżenia w trawie, leki zaczęły lekko działać, a cukier dodał mi energii. Spokojniejszy, rozejrzałem się wokół, to było piękne miejsce… Potężne górzyste polany, na których skraju przycupnęła niewielka wioska z kilkunastoma domami, kolorowa szachownica pól uprawnych, tonących w objęciach pochylających się nad nimi gór. Na wprost znajdowało się Pilsko, zahaczając o nisko płynące, ciężkie sine chmury. W trawach grały świerszcze, lekko szumiał wiatr. Pomyślałem że zapewne żyje się tutaj ciężko, szczególnie zimą, ale mimo wszystko zazdroszczę ludziom z tej wioski tego piękna które mają dla siebie na co dzień.

Minęło pół godziny. Moje myśli przestały się kręcić wokół niepokojącej perspektywy odwrotu. Czułem wewnętrznie że mam iść – że dam rady. Sapiąc jak lokomotywa, wstałem zakładając plecak. Ruszyliśmy dalej.

*           *           *

Kluczyliśmy niewyraźną ścieżką pomiędzy polami. Znaki już dawno przestały się pojawiać, kierowałem się wyłącznie intuicją. To była zresztą typowa przywara szlaków biegnących poprzez wioski, lub otwarte pola, prawie zawsze należy się wówczas liczyć z tym że będą one należeć do rzadkości. Idąc coraz mocniej grzęźliśmy w podmokłej trawie i błocie. W ostatnich tygodniach mocno padało. Minęliśmy pierwszy z domów, oraz najwyraźniej zaskoczonych wyglądem naszego teamu mieszkańców. W sumie, spoglądając z boku, faktycznie wyglądaliśmy zjawiskowo… ja z nogami zakutymi w aluminiowe ortezy, skrzypiącymi pod ciężarem moim i plecaka, co chwilę się potykający, oraz mały Patryk z wielkim plecakiem, do którego była zamocowana… kula ortopedyczna.

Po kilkuset metrach taplania się w błotku, zeszliśmy na asfaltową drogę, wiodąca do górnej części wsi. Tam, tuż obok starej rozłożystej wierzby, natrafiliśmy ponownie na znaki. Szlak podążając za szosą do góry, prowadził w kierunku poszarpanej linii szczytów. Zgadywałem że to nimi musi biec granica państwa, a więc właśnie ten grzbiet był naszym celem.

Kilkanaście minut później opuściliśmy wioskę, żegnając nienasycone spojrzenia mieszkańców. Znów znaleźliśmy się w krainie z moich dziecięcych wspomnień. Zadziwiało mnie że pomimo upływu lat, tylu tak istotnych zmian w kraju, te zakątki oparły się im wszystkim, wciąż mając ten sam charakter. Zielone pola, polne ścieżki i drogi poprzecinane płynącymi przez nie źródłami, snopki siana układane ręcznie na drewnianych pachołkach. Tu i ówdzie rozrzucone pod krawędzią lasu stare drewniane chałupy. Dreptając jedną z takich polnych dróg, w akompaniamencie świerszczy i cykad, mozolnie nabieraliśmy wysokości. Po pewnym czasie zalani potem, dotarliśmy do linii lasu. Dalej wciąż pod górę, poprzez las poprzecinany polanami zmierzaliśmy do widzianego wcześniej górskiego grzbietu. Znaki znów bawiły się z nami w chowanego, to się pojawiając, to znikając, pozostawiając duże pole do autointerpretacji przebiegu szlaku.

Zrobiło się strasznie parno, nie wiał nawet najlżejszy wietrzyk. Tuż obok szlaku, wtulona pomiędzy drzewa i krzewy, stała mała altana. Przed nią drewniane ławy i stół. Zarządziłem chwilowy postój, na złapanie tchu. Oczywiście mój mały towarzysz nie był zachwycony określeniem „chwilowy” więc od razu przystąpił do przedłużania postoju, życząc sobie, to kanapki, potem napoju, a jeszcze potem słodyczy. W pewnej chwili jak z pod ziemi pojawił się pomiędzy krzewami leciwy staruszek, z białą jak śnieg brodą i takimi samymi włosami. Podszedł do nas, zapraszając do skorzystania z ławy i stołu przed chatką, która okazała się jego własnością.

W trakcie rozmowy okazało się że jest ludowym rzeźbiarzem i że stojące obok piękne drewniane rzeźby świętych, są jego dziełem. Okazało się również że ma on tu sąsiedztwo. Z przeciwnej strony drogi, również z pomiędzy krzewów wyszedł drugi staruszek. Zagadnęli nas gdzie zmierzamy, gdy dowiedzieli się że do bazy namiotowej na Głuchaczkach, wyraźnie powiększyły im się oczy, wymienili też sugestywne, zaskoczone spojrzenie, w końcu jeden stwierdził że „powinniśmy zdołać dojść”. Ta uwaga trochę mnie zaniepokoiła, gdyż nie do końca rozumiałem jej sens, przecież według mapy był to krótki, zaledwie trzy godzinny odcinek… wkrótce miałem się przekonać jak bardzo się myliłem.

W końcu zebraliśmy się do dalszej drogi. Trakt stawał się coraz węższy, aż w końcu przeszedł w wąską leśną ścieżkę, która wciąż uparcie rwała do góry, klucząc pomiędzy starymi, fantazyjnie powykręcanymi drzewami. Po drodze minęliśmy, ukryte pomiędzy zielenią opuszczone, chałupy i bacówki. Dodawały one specyficznego, magicznego klimatu temu miejscu. Po dwudziestu minutach od postoju, w oddali, pomiędzy pniakami zauważyłem słupek graniczny. Moje przeczucie było prawidłowe, zmierzaliśmy w dobrym kierunku.

Mocno zasapani stanęliśmy na granicy państwowej,  pomimo że było to drobne zwycięstwo, w kontekście moich, bardzo obniżonych chorobą możliwości, stanowiło powód do wielkiej radości. Po radości przyszedł czas na ocenę sytuacji. Spojrzałem na zegarek, nie wyglądało to zbyt radośnie. Według mapy dotarcie do tego miejsca nie powinno nam zając więcej niż godzinę pięć minut, a zajęło… dwie. Szybki rachunek, uwzględniający 100% straty na każdej godzinie nie napawał zbyt wielkim optymizmem. Liczyłem się z opóźnieniem, już od dawna moje tempo nie pokrywało się z mapami i miało tendencję spadkową, jednak zazwyczaj utrzymywało się na poziomie 50-60% straty na każdej godzinie, stąd 100% troszkę mnie zaniepokoiło. Spojrzałem na wielgaśny plecak, zapewne nielichy wpływ na ten „sprinterski” czas miał właśnie on, jednak najważniejsze że w ogóle idę, za co z całego serca dziękowałem Bogu. Ruszyliśmy dalej…

Od tego miejsca podążaliśmy za czerwonymi znakami, należącym do głównego szlaku beskidzkiego imienia K. Sosnowskiego. Szlak na interesującym nas odcinku, w zdecydowanej większości wiódł wzdłuż grzbietów górskich, charakteryzując się nieustannym opadaniem i wznoszeniem. Było to bardzo męczące, ledwo co wydrapaliśmy się na jakąś górkę, by po krótkim, najczęściej ostrym zejściu, zacząć podchodzić pod kolejną.

Tak przeszliśmy pierwsze, z kilku czekających nas wzniesień – Beskid Krzyżowski 923m n.p.m., szczyt podobnie jak wcześniejszy, był w większości zalesiony, poza niewielka polaną. Toteż nie zatrzymując się minęliśmy go rozpoczynając kolejne zejście. Podobnie jak wcześniej, zejście stromo opadało w dół, prowadząc po wystających z lepkiej ziemi, głazach i kamieniach. Z trudem znosiły to moje ortezy amortyzując moją i plecaka wagę, pchaną grawitacją w dół. Często się potykałem, co było charakterystyczne dla mojego nie w pełni kontrolowanego chodu. Schodząc ze szczytu nie sądziliśmy w jak piękne miejsce trafimy…

zdjęcia od lewej: mój mały towarzysz Patryk, podążając przez górską wioskę powyżej Korbielowa / autor na szczycie Beskidu Krzyżowskiego 923m n.p.m.

Szlak złagodniał, pomiędzy rzednącym szpalerem drzew pojawił się niezwykły widok. Tonąc w przekwitniętych złotych, wysokich trawach, staliśmy na krawędzi dużej hali, była to Przełęcz Półgórska (słowacka nazwa: Sedlo Pod Beskydom) 809m n.p.m.. Ponieważ byłem porządnie zmęczony i obolały, korzystając z piękna okolicy, zarządziłem dłuższy postój. Obaj zwaliliśmy się z plecakami w miękkie, pachnące późnym latem trawy. Prócz ich zapachu, halę wypełniała tak dobrze przeze mnie zapamiętana, woń ziół, mchu, ziemi, zmieszanych z zapachem pobliskich świerków. Leżąc w trawie, znów poczułem jak czas się cofa do dzieciństwa, do naszych wędrówek z Tatą do wspomnień wielu podobnych przerw.

Te zapachy, obrazy takich miejsc, przetrwały w mojej pamięci blisko 30 lat… ileż to razy w złych chwilach dodawały mi sił, byłem szczęśliwy że tu jestem. Zabawne… byłem tu z moim małym towarzyszem, życie zatoczyło koło. Teraz to ja niosłem na plecach szafę ze sprzętem i pełniłem rolę Ojca. Czasem zastanawiałem się czy tak wielkie dziedzictwo które przekazał mi mój Tata, zdołam sam przekazać i czy trafi ono na podatny grunt, czy wyda plon. Cóż… na to czy tak będzie nie mam już całkowitego wpływu, mogę jedynie się starać, a reszta będzie zależeć od woli i charakteru towarzyszącego mi młodego człowieka. Na pewno tego bym chciał… chciałbym aby ta wiedza i dziedzictwo nie umarło wraz ze mną, lecz rozkwitało wraz z nowym życiem. Z tych oderwanych rozmyślań wyrwał mnie piękny, barwny motyl, który przysiadł na mojej dłoni. Instynktownie wstrzymywałem oddech, bojąc się go spłoszyć, pragnąc jak najdłużej móc zachwycać się jego pięknem. Zza poszarpanych, szybko płynących po niebie chmur, w szerokiej palecie odcieni, od bieli przez błękity, po siny granat, wyjrzało słońce tworząc niezwykły spektakl z korony swych promieni.

Refleksja… leżałem w wysokich trawach, a pomimo tego nie odczuwałem lęku, ani zdenerwowania, a przecież właśnie w takich trawach można najczęściej natrafić na małą paskudę – kleszcza, który zniszczył  moje życie jakie znałem, obracając w perzynę marzenia i plany. Wokół panowała cisza, przerywana jedynie cykaniem świerszczy, czasem bzyczeniem przelatujących pszczół. Spojrzałem na zegarek… z ulgą stwierdziłem że mogę zażyć kolejną dawkę leków przeciwbólowych. Nie nienawidziłem tego, a równocześnie byłem wdzięczny za to że umożliwiają mi trwanie i w dużym stopniu korzystanie z radości życia. Ulga była wyraźna, choć jak zawsze nie całkowita. Równocześnie byłem bardzo wdzięczny losowi że nękające mnie zawroty głowy dziś mnie nie nawiedzały. Obawiałem się jedynie co będzie dalej, co się stanie jak choroba zaatakuję dziś wieczór, lub jutro… w środku gór, z dala od pomocy… była to gra na krawędzi ryzyka, jednak gra której jeśli bym nie podjął –  regularnie nie podejmował, musiałbym nie czynić nic innego niż siedzieć w domu, powoli umierając.

Z zamyślenia wyrwało mnie niezwykłe zjawisko które pojawiło się na niebie. Niebiesko szare chmury, przechodzące na krawędziach w biel, uformowały się w kształt… anioła ze skrzydłami. Patrzyłem oczarowany tym niezwykłym spektaklem natury. Sięgnąłem po aparat. W tym momencie zza aniołem rozbłysło słońce, tworząc wokół niego świetlista, wielobarwną koronę. Pouczyłem jak przepełnia mnie spokój. Wiedziałem że to zjawisko naturalne, jednak czułem gdzieś w głębi jestestwa że powstało tu i teraz, w takiej, a nie innej formie, nie tylko z przypadku… w głębi duszy, bardziej poczułem niż usłyszałem głos, zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, żebym się nie martwił. Wówczas wątpliwości prysnęły, obawy przeszły w pewność że dam radę, że będziemy bezpieczni, abym zawierzył. Uśmiechnąłem się w duchu, dziękując Bogu za ten znak.

Przełęcz Półgórska (słowacka nazwa: Sedlo Pod Beskydom) 809m n.p.m.  / po prawej „anioł w chmurach”

Przepełniony tą wiarą, nowymi zapasami sił, wstałem, przygotowując do dalszej drogi. Mały towarzysz standardowo chciał posiedzieć trochę dłużej. Tym razem ustąpiłem, dając mu  jeszcze trochę czasu na leniuchowanie, a sam poszedłem na krótki spacer. Z obrazu mapy jaki zapamiętałem tuż obok powinna biec granica, gdzieś tu powinno się również znajdować zielone przejście graniczne. Liczyłem że natrafię tam na jakiś drogowskaz. Szukałem go gdyż w mojej głowie tliły się pewne uzasadnione podejrzenia związane z rzeczywistym czasem przejścia tego szlaku. Po przedarciu się przez niewielki młodnik, natrafiłem na relikt minionej epoki – rdzewiejącą tablicę ostrzegawczą z napisem: Pozor Statnia Hranica! Tuż za tablicą biegł słowacki, niebiesko znakowany szlak, oraz łączący się tutaj z nim, szlak żółty. Tak jak podejrzewałem trafiłem tam na choinkę szlaków i tak jak się obawiałem czasy przejść diametralnie się różniły od tych podawanych na polskich mapach i drogowskazach! Poczułem jak ogarnia mnie złość, takie rzeczy są przecież niedopuszczalne.  Czasy różniły się dość istotnie, bo o ponad półtorej godziny. Według polskich oznaczeń, od momentu wejścia na grzbiet i połączenia się z czerwonym, granicznym szlakiem, do Przełęczy Półgórskiej było około 30 minut. Nam dotarcie tutaj zajęło 1 godzinę i 15 minut. Według tych samych znaków do naszego dzisiejszego celu, Przełęczy Głuchaczki było w sumie 1 godzinę 40 minut. Więc jak u diabła miało się to do faktu, że według Słowaków, z Przełęczy Półgórskiej, dotarcie do Głuchaczek, trwało 1 godzinę 45 minut!? Czyli dodając czas który już szliśmy, od chwili wejścia na czerwony szlak, łącznie wychodziło… 3 godziny, a nie polskie 1 godzinę 40 minut. To dość istotna różnica, w szczególności biorąc pod uwagę że porusza się wyłącznie dzięki lekarstwom zagłuszającym ból.

*           *           *

Mijając przełęcz szlak wprowadził w mieszany las, w którym coraz liczniej zaczynały dominować świerki. Podobnie jak wcześniej, tuż po jej opuszczeniu, ścieżka ostro wyrywała do góry. Sapiąc jak lokomotywy powoli nabieraliśmy wysokości. Szlak generalnie trzymał się teraz w przebiegu granicy Państwowej, mijając zarastającą przesiekę w odległości zaledwie kilku – kilkunastu metrów. Las po stronie polskiej był dość rzadki,  raczej liściasty, z licznymi polanami i przesiekami, pomiędzy którymi w dole widać było odległe zabudowania okolicznych wsi i gmin, po prawej  słowackiej stronie przeważały świerki, był też dość zwarty i gesty. Ścieżka wciąż uparcie pięła się do góry.

Kilkanaście minut potem wciąż podchodziliśmy pod szczyt, jaki? Który z nich mógł tak dać nam popalić, przypuszczałem że to Jaworzyna, sięgnąłem po mapę. Wszystko wskazywało na nią, tylko czasy oczywiście się nie zgadzały… według mapy już powinniśmy znajdować się na szczycie.

Nasze tempo coraz bardziej spadało, co gorsza pozostało maksymalnie półtorej godziny do zapadnięcia zmroku. Niezbyt uśmiechała się mi perspektywa rozkładania się z całym tym bajzlem po ciemku… a przecież obiecałem małemu że będziemy spali we własnym namiocie,  był to zresztą prawie jedyny powód dla którego go taszczyłem. Wiedziałem przecież że na Głuchaczkach mają namioty bazowe. Pamiętałem jednak jak ważnym przeżyciem dla dziecka może być pierwsza noc w górach we własnym namiocie, cała atmosfera i otoczka temu towarzysząca. Wspólne rozkładanie namiotu, potem wieczorne pogaduchy… no i noc w górach, w lesie od którego oddziela jedynie cienka warstewka materiału. Pamiętam jak wielkie wydarzenie było to dla mnie, z jaką mieszanką lęku, podniecenia i radości na nie oczekiwałem, no i oczywiście jak to potem mogłem kolegom się chwalić jaki twardziel ze mnie, z tych powodów chciałem aby wszystko wypadło jak należy, aby nic nie zakłóciło małemu tych wspomnień i atmosfery. Choć przyznaję że w myślach były chwilę gdy ciężko przeklinałem ten namiot, łącznie ubyłoby z plecaka  jakieś siedem kilogramów. Muszę tu dodać w gwoli ścisłości, bo jeszcze gotowi pomyśleć jesteście że sam namiot tyle ważył, że z tych samych powodów taszczyłem kuchenkę, zestaw menażek, oraz kartridż gazowy. Chciałem bardzo aby mój mały towarzysz zasmakował prawdziwego, niezależnego od cywilizacji, od schronisk, smaku wolności jaką można odnaleźć w górach, by przygoda ta pozostawiła w nim jak najpiękniejsze wspomnienia, a być może i zmotywowała do kontynuowania własnej przygody z górami.

Opowiadanie wyróżnione w konkursie „Opowiedz Historię”

przez www.klubpodroznik.pl


ilość stron: 5  / publikacja: 16.01.2011  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

CC – Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel