Jastrząb i Święty Obrazek

opowiadanie: „Jastrząb i Święty Obrazek” strona 3/3

publikacja: 24.07.2007  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

Ujadanie psów pasterskich… no właśnie. Za każdym razem gdy je słyszałem przeszywał mnie dreszcz. Ponieważ tak to się jakoś składało, że prawie podczas każdego takiego spotkania, któryś z nich szczególnie blisko i głośno próbował zawrzeć znajomość z moim… tyłkiem. Nie inaczej było i tym razem. Jak tylko dotarłem z rejon zagrody owiec, dwa potężne owczarki podhalańskie wypadły z bacówki głośno ujadając. Stanąłem bez ruchu, pamiętając aby nie cofnąć się ani o krok, robiąc wszystko na co było mnie stać aby nie wyczuły strachu. Wszystkie te zabiegi, nawet moje głośne krzyczenie nie przynosiły rezultatu, owczarki najzwyczajniej w świecie wyszczerzając zębiska szarżowały dalej. Niewiele myśląc wykonałem zwrot taktyczny, biegiem przeskakując zagrodę i wskakując pomiędzy kłębiące się owce. Psy dopadły ogrodzenia ale ku mojej uldze nie zdołały go sforsować.

Wokół mnie przepychały się cudnie pachnące owieczki i wszystko by było wspaniale gdyby nie fakt że tuż przede mną pośród beczących futrzanych łbów dostrzegłem rogi barana… To się nazywa wpaść z deszczu pod rynnę… w tym momencie jednak byłem już jednak tak zezłoszczony i zdeterminowany że nie zamierzałem się cofać. Nie wiem czy baran wyczuwał moją frustrację, czy po prostu był łagodnego usposobienia, jednak nie zwracał na mnie większej uwagi. Spojrzałem pod nogi i poczerwieniałem ze złości, moje butki z takim trudem wyczyszczone po poprzednim spotkaniu z owczym łajnem znów w nim tonęły! Brakowało mi w myślach przekleństw na bace którego nigdzie nie było widać. Trwało to dobrych kilkanaście minut nim idąc spokojnym krokiem wyszedł on, prowadząc inne stado, z lasu na przeciwległej krawędzi polany. Psy które mu towarzyszyły natychmiast zwęszyły mój zapach i dołączyły do dwóch już mnie pilnujących.

Baca spokojnie pogwizdując podszedł z uśmiechem do zagrody i odganiając psiska uchylił jej wrota mówiąc: „A szczęść Boże! Wicie co panoczku różne już dziwadła widziałem w tej zagrodzie ale jeszcze nika się tu cepr nie złapał” – mówiąc to nie mógł się opanować śmiechu. Moja złość powoli opadała, również ustępując miejsca śmiechowi. W końcu jakby tak z boku spojrzeć cały sytuacja wyglądał niczym dobry skecz. Gdy opuściłem zagrodę baca przeprosił mnie za całą sytuację, tłumaczą że normalnie psy są zamknięte gdy go nie ma, ale że pogoda dziś nie bardzo i ludzi na szlaku zazwyczaj wówczas nie ma zostawił je przed bacówką na chwilę, a sam poszedł z dwoma innymi do lasu po kilka maruderów (owiec) które do zagrody nie chciały wrócić. W ramach zadość uczynienia zaprosił mnie na oscypka i maślankę. Rozsiedliśmy się przed bacówką, rozprawiając każdy po swojemu, o życiu w górach i o tym jak się czasy zmieniły.

Godzinę później gdy już dawno zniknął z mych ust ostatni cień smaku osypka, pogoda znów zaczęła się pogarszać. Na razie nie wyglądało to groźnie, jednak mając na uwadze jak szybko następują tu zmiany trochę się niepokoiłem, gdyż ciężkie granatowo-sine chmury nadciągające znad Tatr, oraz panująca duchota mogły zwiastować burzę. Minąłem już wówczas Cyrhle (774 m.n.p.m.) oraz Łaźne Skały (773 m.n.p.m. – po słowacku: Lazna Skala), zbliżając się do Witkuli (736 m.n.p.m.). Po prawej stronie hali, widziałem w dole, na przeciwległym końcu doliny w jakiej leżała Szczawnica i pobliskie miejscowości, niewyraźnie rysującą się sylwetkę mojego sanatorium – Papiernika. Otaczający teren zmienił się, rozległe, ukwiecone hale coraz częściej były porośnięte niskimi zagajnikami. Również same hale były mniejsze, a krawędź lasu bliższa szlaku.

Minąłem niewielkie bezimienne wzniesienie, z którego miałem piękny widok na wijący się złotą od słońca wstęgą Dunajec, oraz wyrastającą z niego wapienną ścianą Sokolicy i Góry Zamkowej. Byłem już w drodze blisko sześć godzin, dodając do tego czasu godzinę na błąd w wyniku czego nadłożyłem spory kawał drogi. Pogoda już ewidentnie się załamywała. Dotychczas doskonale widoczne Tatry zaczęły znikać za ścianą mgły. Słońce na dobre przykryły grubą warstwą ciężkie burzowe chmury. Instynktownie przyspieszyłem, co biorąc pod uwagę moją kontuzję nie było łatwe. Jednak po tylu już przygodach nie chciałem do nich dodać jeszcze burzy w otwartym terenie. W końcu minąłem Witkule, co oznaczało że przede mną jeszcze tylko podejście pod Szafranówkę i krótkie zejście na Palenice, gdzie znajdowała się kolejka krzesełkowa do Szczawnicy. Teoretycznie nie więcej niż godzina do półtorej. Szedłem lasem gdy usłyszałem pierwsze przeciągłe, niskie, pomruki zbliżającej się burzy. Niesamowity jest spokój jaki przed taką burzą pojawia się w przyrodzie. Wiatr ustaje, ptaki milkną, powietrze gęstnieje, wszystko zamiera w bezruchu, wszystko wstrzymuje oddech w oczekiwaniu na królową niebios i to co ze sobą przyniesie.

Czas płynął odmierzany krokami, zbliżając mnie do bezpiecznego schronienia na Palenicy, gdzie prócz wymienionej kolejki znajdowało się prywatne schronisko. Towarzyszące, jeszcze niedawno bliskie pomruki burzy, nagle ustały, ucichły. Zupełnie tak jakby nagle burza zmieniła zdanie, obrała inny cel. Ta zmiana trochę uśpiła moją czujność, jednak nie przyrody, ta wiedział o wiele więcej, dlatego wszystko dokoła nadal przepełniała atmosfera oczekiwania. Robiłem co mogłem aby szybko dotrzeć do celu, co biorąc pod uwagę już nie tylko mój stan, ale stan szlaków po niedawnych obfitych deszczach było niełatwe i zakończyło się kilkoma dynamicznymi poślizgami.

Zmieniła się również i sama struktura gleby, stała się niesamowicie gliniasta, grząska i lepka. Wokół butów utworzyły się piękne, ciężkie błotne ranty. Momentami z trudem wyrywałem je z zasysającej brązowej brei. Nagle zerwał się wiatr, zapewne widzieliście już jak liście srebrzą się tuż przed burzą, wiedziałem że to ten moment, że zaraz się zacznie. Początek nie był jednak zbyt dynamiczny, wpierw zaczęło mżyć, w chwilę potem basem znów zagrzmiało niebo. Wciąż jednak były to odgłosy na tyle odległe by nie wzbudzić we mnie lęku. Zdawało się że i wiatr jest moim sprzymierzeńcem, gdyż sądząc po jego kierunku miałem nadzieję że zdoła odepchnąć nadciągający front. Zatrzymałem się by ponownie ubrać pelerynę. Gdy pochylałem się nad plecakiem z kieszonki w spodenkach wypadł mi obrazek Matki Bożej. Ta chwila, burza, ponowne załamanie pogody, to wszystko sprawiło że fala niespokojnych myśli, bardziej instynktownych – podświadomych, zalała mój umysł, wyraźnie podnosząc wyraźnie tętno.

Po kolejnych kilkunastu minutach byłem już blisko podejścia pod Szafranówkę. Właśnie wszedłem na otwartą przestrzeń gdy wiatr raptownie ustał. Cisza… i nic więcej. Nagle stało się to o czym dotychczas, pomimo wielu lat wędrówek po górach, jedynie czytałem i słyszałem od innych. Wszystkie włosy stanęły mi dęba, w ustach poczułem metaliczny smak jodu, a pomiędzy nastroszonymi włosami zaczęły przeskakiwać niebieskie iskierki. W nagłym olśnieniu z mojego gardła wydarło się – o boże! Już wiedziałem! Burza wcale nie znikła, wcale nie ucichła, to ja wszedłem w jej centrum, do wnętrza silnie naładowanej chmury! Panika ścisnęła mi umysł, panika którą za wszelką cenę starałem się zdusić. Co miałem, co powinienem zrobić? Zacząłem nerwowo analizować co może przyciągnąć wyładowanie, metale, co mam metalowego, telefon! Wyłączyć telefon, gdzie się schronić? Drzewa, to szaleństwo, pozostanie na otwartym terenie szaleństwo, więc iść, iść, byle nie biec, po prostu iść. Łatwiej pomyśleć niż nakazać to ciału, które instynktownie szukało schronienia, które chciało uciekać, więc to „iść” w rzeczywistości oznaczało prawie biec. Wiem, wiem że to błąd… moja skóra paliła mnie od pojawiających się jaskrawo niebieskich iskier. Iść… w pewnej chwili, gdy już wspinałem się po Szafranówkę, na gliniastej przełączce podjechały mi nogi, tym razem i w tym lęku, nie udało mi się nad nimi zapanować i upadłem jak długi w błotko.

Gdy uniosłem głowę tuż przede mną znajdował się na skraju drogi kamień, na nim stalowy krzyż, a na kamieniu napis… Tu zginął na miejscu rażony piorunem przewodnik… serce podskoczyło mi do gardła! Akurat tu i teraz trafiam na ten pomnik gdy sam stoję w oku naelektryzowanej chmury i świece jak żarówka. Przypadek? Nie wierzę w takie przypadki, moje myśli od razu zwróciły się w kierunku Wysokiego Wierchu, jastrzębia i obrazka który miałem w kieszeni. Błyskawicznie się pozbierałem ruszając dalej. W ręce ściskałem obrazek, a w myślach odmawiałem wszelkie znane mi modlitwy. Głupio by było skończyć jako grzanka tak blisko celu… Wiatr przybrał na sile, stał się tak porywczy, że momentami utrudniał poruszanie, deszcz coraz mocniej zacinał. Wiedziałem co to oznacza, opuszczam strefę ciszy – centrum burzy, wkrótce znajdę się na jej skraju, wpadając w samo centrum zawieruchy. Wreszcie jest! Dobrze mi znany szczyt Szafranówki, na nim to czego się obawiałem, zerowa widoczność, rzęsista ulewa i grzmoty wyładowań. I jeszcze coś, coś co w tych warunkach napełniało mnie szczególnym przerażeniem górna stacja wyciągu narciarskiego, wysokie stalowe konstrukcje, a obok trafo i słup wysokiego napięcia.

Miejsce w sam raz do ściągania wszelkich wyładowań. Byłem już bardzo zmęczony, każde trzy kroki do góry oznaczały kolejny w tył, dotychczas gliniasta breja zmieniła się w rwące błotne potoki. Deszcz był tak silny że jego grube uderzające krople sprawiały ból. Nie wiele widziałem, ale to co zobaczyłem było akurat tym czego zobaczyć nie chciałem, poprzez ścianę chmur i deszczu dostrzegłem jak te same zjonizowane ładunki elektryczne ślizgają się niebieskimi jęzorami po słupie wysokiego napięcia, aż nagle huk rozrywający bębenki w uszach… huk tak donośny że wstrząsnął moimi wszystkimi trzewiami, równocześnie przerażająco jaskrawy błysk, uderzenie i snop sypiących się iskier z trafionego gromem słupa. Słupa który znajdował się około dwudziestu metrów przede mną, a co gorsza musiałem przejść tuż obok, by dostać się na drogę prowadząca do schroniska na Palenicy.

Z umysłem i duszą rozdartą lękiem, nieubłaganie zbliżałem się do słupa. Znajdowałem się już około pięciu metrów przed nim gdy ponownie się pośliznąłem. Wyszarpnąwszy dłoń z kieszeni by zamortyzować upadek, wypadł mi z kieszeni obrazek – ten obrazek, co niesamowite i dziwne, biorąc poprawkę na gruby rzęsisty deszcz, porwał podmuch wiatru. Wirując upadł kilka metrów obok, do dziś nie wiem czemu ale rzuciłem się z całych sił do przodu, biegnąc a potem ślizgają się po błocie w miejsce gdzie leżał. W tej chwili niebo rozdarło jaskrawe światło i wprawiający wszytko w drżenie huk, kilkadziesiąt metrów za mną, dokładnie w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą stałem, gdzie wypadł mi obrazek, skąd właśnie umknąłem, uderzył piorun, rozsypując się w milion iskier. Dokładnie tam… to… gdybym nie odbiegł, gdyby nie obrazek – jednak byłbym grzanką. Zaschło mi w gardle, leżąc w potoku błota ściskałem w dłoni obrazek, modliłem się, dziękując za ocalenie. Czułem gdzieś w środku że to co najgorsze mam już za sobą, że jestem bezpieczny. No i cieszyłem się że słup i trafo zostały za mną, a ja znajduje się już po drugiej stronie szczytu, że mam już przed sobą tylko krótkie zejście do schroniska na Palenicy.

Pomimo że burza nie odpuszczała raz za razem wyładowując swą furię na szczycie Szafranówki, który został za tyle, jak i pobliskich lasach, czułem że jej siła słabnie. Odstępy pomiędzy wyładowaniami były coraz dłuższe, uderzenia błyskawic coraz rzadsze. Za to deszcz i wiatr przybrały na sile. To była już właściwie jednolita ściana wody wzburzana jedynie porywami wiatru. Jednak coś się zmieniło, nie tylko w burzy, zmieniło się we mnie, w moim sercu i umyśle. Pomimo całej sytuacji w jakiej się znalazłem, pomimo niedawnego wstrząsu jaki przeżyłem, odczuwałem coś w rodzaju uniesienia duchowego, spokoju – sądzę że błogosławieństwa. Bo tym właśnie myślę było to spotkanie z jastrzębiem, a może aniołem, na szczycie. I ten obrazek – obrazek, dar tego jastrzębia, tego ducha gór, który poprzez to właśnie błogosławieństwo mnie uratował. Obrazek… właśnie! Sięgnąłem do bocznej kieszeni spodenek do której go wcisnąłem w tamtej chwili. Nie było go! Nagły dreszcz lęku przeszył moje serce, obrazek, talizman, nie mam go… zapewne zgubiłem go  na szczycie, gdy zatrwożony podnosząc się z błota chciałem się jak najszybciej oddalić. Talizman… nie. To nie był talizman, taki termin zahacza zbyt blisko o gusła i zabobony, to był dar i błogosławieństwo. Dar który wypełnił swe zadanie. Czułem że właśnie tak miało być, że tak miało się stać, że chodziło również o to abym nie posiadał żadnego fizycznego dowodu na całe zajście, żadnego poza swą pamięcią i wiarą. Uśmiechnąłem się gdyż przyszło mi na myśl, że pewnie gdzieś tam leży, obok tego słupa, że być może znów kiedyś, komuś ocali skórę.

Schodząc w dół poruszałem się sięgającymi kostek błotnymi spływami. Moja peleryna była w wielu miejscach podarta, stąd byłem dokumentnie przemoczony. Ponieważ te błotne atrakcje były tak głębokie, już dawno sięgnęły ponad cholewkę butów, dlatego i w nich elegancko chlupało. Pomimo nadal silnego deszczu widoczność się poprawiła, a pojedyncze grzmoty były już słabym echem, jeszcze nie dawnej furii burzy. W odległości około dwustu metrów przed sobą zobaczyłem niewyraźny zarys budynku schroniska. Odczułem ulgę… oczami wyobraźni widziałem już kubek gorącej, parującej, czarnej, kawy.

Wówczas pomyślałem że nie dobrze by było gdyby w schronisku był ktoś z sanatorium, a nie daj boże lekarze! Było to jednak całkiem prawdopodobne, gdyż miejsce to ze względu na łatwy dostęp (bliska stacja kolejki krzesełkowej) pełniło funkcję takiej „obowiązkowej atrakcji” dla przyjezdnych, co by mogli powiedzieć że byli w górach, oraz częstą piwną metę dla tutejszych, również lekarzy… byłem już tak zmęczony i zmarznięty że przestałem zwracać uwagę na jakiekolwiek kałużę i potoki błota, po prostu szedłem przed siebie. Uważając jedynie na to by ponowie nie upaść.

Po kilkunastu minutach byłem już blisko drzwi do schroniska. Jako że obiekt w obniżeni terenu, toteż wszelkie błotne spływy właśnie tam kończyły swój bieg. Zauważyłem jednak że nie była to tu sytuacja nowa, gdyż wokół obiektu rozłożono, dodatkowo podbite deskami, drewniane palety, pełniące funkcję pomostów. Właśnie wówczas, po tylu szczęśliwie powstrzymanych upadkach w ciągu ostatnich minut, tuż przed drzwiami schroniska, zobaczyłem swoje własne nogi przed twarzą, po czym ległem jak długi, ześlizgując się po obłoconych paletach pod same drzwi, na koniec uderzając w nie nogami. Zanim się pozbierałem drzwi skrzypiąc się otwarły, podniosłem głowę uśmiechając się szeroko, siedząc zadkiem w błocie. Zapewne musiało to wyglądać bardzo zabawnie, gdyż zgromadzone przy oknach twarze wybuchły śmiechem. Spojrzałem na postać w drzwiach, był to nie kto inny tylko moja… rehabilitantka z Papiernika. Mój uśmiech zgasł, a pod nosem mruknąłem, co za cholerny pech… Pani rehabilitantka podała mi dłoń mówiąc w kierunku sali – „Będzie żył” i wybuchnęła śmiechem, zwracając się do mnie – „No… widzę że pan już odrobił ćwiczenia fizyczne”. Taa… z całą pewnością, pomyślałem. Wszedłem do ciepłego, a co najważniejsze suchego wnętrza.

Godzinę później gdy deszcz zmienił się w słabą mżawkę, zadzwoniono do schroniska że uruchamiają kolejkę. Przecież trzeba było zwieść całą gawiedź uwięzioną w obiekcie, z których znakomita większość dla zabicia czasu zdążyła już wypić sporą ilość piwa. Gdy wtoczyłem się na peron kolejki, kapała ze mnie błotnista woda, za mną zaś zostawały, piękne, błotne placki, toteż nic dziwnego że nie było chętnego do dzielenia ze mną jednego krzesła (była to kanapa dwuosobowa), a obsługa kolejki gdy mnie zobaczyła, tak się litowała nad moim wyglądem że zwieźli mnie na dół za darmo. Jadąc w dół jeszcze raz rozpamiętywałem to wszystko co się wydarzyło, wszystko to co wniosła cała ta sytuacja w moje życie, w moją dusze. Jadąc w dół wracałem z krótkiego szlaku, ale bardzo długiej podróży duchowej, dziękując za to że jadę, przecież mogłem już tam na tej górze zostać…


ilość stron: 3  / publikacja: 27.04.2006  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

CC – Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel