Jastrząb i Święty Obrazek

opowiadanie: „Jastrząb i Święty Obrazek” strona 2/3

publikacja: 24.07.2007  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

Po kolejnych trzydziestu minutach kąt nachylenia szlaku złagodniał, a ja ponownie mogłem wrócić do postawy wyprostowanej. W chwilę potem dotarłem na zalesione siodło, stając przed drogowskazem. Znalazłem się w rezerwacie Wysokie Skałki. Pomyślałem że z całą pewnością jego nazwa była jak najbardziej adekwatna do charakteru ternu. Z siodła prowadził niebieski szlak na widoczny już szczyt Wysokiej. Podejście pod niego, które miało trwać 15 minut, po raz kolejny i dziś jak miałem się przekonać nie ostatni, prowadziło stromą i śliską wyrypą, oczywiście nie było nawet mowy abym tam nie wszedł. Znów więc sapiąc rozpocząłem walkę z ciągnącą mnie ku ziemi grawitacją. W międzyczasie nad moją głową pogoda zaczęła się szybko zmieniać. Wyraźnie spadła temperatura, sine, ciężkie chmury znów obniżyły pułap, coraz częściej zawadzając o korony drzew. W końcu mijając krawędź lasu stanąłem na kopule szczytowej. Przede mną znajdowała się tablica „Wysoka 1050m.n.p.m”. W normalnych warunkach roztaczałby się stąd zapewne niesamowity widok na Pieniny, Podhale i Tatry. Lecz nie dziś… dziś to zwycięstwo miało jedynie wartość symboliczną, gdyż jedyne co mogłem w tamtej chwili podziwiać to morze sinych chmur niespokojnie i szybko płynących wokół. Ruszyłem  z powrotem na siodło. Wkrótce stwierdziłem po raz kolejny pewną oczywistość, że schodzenie w takim terenie jest o wiele gorsze i mniej naturalne niż wychodzenie. Gdy tam dotarłem przez chwilę rozważałem sytuację, długa trasa, złe warunki pogodowe, marny odziewek. To oczywiście również miało wartość symbolicznego rachunku sumienia, gdyż ja prawie nigdy nie zawracałem, co oczywiście w pewnych warunkach miało to swoje złe strony, ale miało i dobre.

Ruszyłem dalej, szlak poza krótkimi odcinkami w miarę poziomymi, ostro opadał w dół, prowadząc po  mokrych wapiennych skałkach i gliniastym błotku. Pogoda nadal się pogarszała. Widoczność spadła do kilku metrów, zrobiło się dość zimno. Idąc nie mogłem się nadziwić formie tych gór, góreczek… stosunkowo niskie, jednak miejscami o charakterze wysokogórskim, ot takie pagórki z charakterem. Była to właśnie jedna z tych niesamowitych cech całego Pienińskiego pasma. Cech która determinowała przecież to co ludzi tu przyciągało. Przyciągało i mnie, były one taką trochę łagodniejszą, za to o wiele bogatszą w zieleń, miniaturą Tatr Zachodnich. Hale, skałki, bory świerkowe i liściaste, głębokie przełomy potoków i wąwozy skalne. Regionalnie należące do folkloru górali karpackich. To z tych powodów zajmują one w moim sercu miejsce szczególne.

Pogrążony w takich myślach, pnąc się to ostro opadając w dół minąłem kolejny szczyt – Borsuczny o wysokości 939 m.n.p.m. Kilka minut później opuściłem las. Znalazłem się na skraju potężnej hali, której jednak rzeczywistej wielkości nie potrafiłem oszacować ze względu na mocno ograniczoną widoczność. Co gorsza dotychczas pojawiająca się i zanikająca mżawka zmieniła się w rzęsisty deszcz. Linia lasu który opuściłem, biegła nieco grzbietu, kilkadziesiąt metrów poniżej hali. Był to młody, gęsty las świerkowy i w tej chwili jedyna możliwość schronienia. Szybko wbiłem się pod niskie gałęzie, zrzucając plecak. Równie szybko wyjąłem polar i lichą pelerynę, jedyną osłonę przeciwdeszczową jaką poosiadałem. Co gorsza nie miałem nawet długich spodni… na dłuższą metę wyziębienie murowane. Pomimo wszystko nawet tak słaba osłona sprawiła że poczułem się komfortowo. Potem jeszcze kubek gorącej herbaty z termosu, szybka kanapka i byłem gotów do dalszej przygody.

Deszcz się wzmagał. Dotychczas biegnąca skrajem hali granica lasu skręciła w dół znikając w kłębach chmur. Wrażenie było niesamowite, poruszałem się przepastną szczytową halą, z rzadka porośniętą pojedynczymi krzewami. Jedynym śladem wskazującym kierunek drogi była słabo przedeptana ścieżka w zielonym kobiercu równo przystrzyżonych traw, co zapewne było to dziełem mych białych beczących ulubieńców… Zatrzymałem się wstrzymując oddech… to była właśnie ta magia gór, którą tak kochałem. Absolutna cisza przerywana jedynie dźwiękiem kropel rozbijających się o moją pelerynę, oraz sennym zawodzeniem wiatru. Przede mną jak i za mną znajdowała się pusta, idealnie harmonijna biała przestrzeń, nie zakłócona żadną formą ludzkiej cywilizacji. Wrażenia potęgowały przewalające się halą kłęby chmur, sunące po niebie i ziemi, zacierające granicę pomiędzy nimi. Cisza, szept wiatru, szept deszczu… czułem się dogłębnie obnażony, obdarty z wszystkich masek jakie na co dzień nosimy tam w dole. Skruszony i pierwotny, z ogromnym respektem wobec sił przyrody, wobec których teraz tak słaby stałem na tym górskim pustkowiu. To wszystko i mnie wyciszyło, napełniając ich siłą, powoli ruszyłem dalej…

Po kilkunastu minutach poruszając się nadal szczytową halą, po lekko opadającym terenie, deszcz nieznacznie osłabł. Niestety widoczność nadal nie uległa poprawie. Ścieżka zmieniła się w wyraźnie zarysowaną drogę, którą ewidentnie używano do pędzenia stad owiec. Szlak uniósł się prowadząc mnie w górę, wpierw łagodnie, potem coraz ostrzej. Szlak… to czy nadal się na nim znajdowałem było raczej kwestią umowną, gdyż już od dawna nie mijałem żadnych znaków naziemnych, ani tyczek. Za to minąłem kilka rozwidleń ścieżki. Jednak według mapy szlak w przeważającej większości prowadził przez partie szczytowe, halami, w związku z czym nie chciałem opuszczać grzbietu. Wiedziałem że nawet gdyby szlak skręcił w końcu musiałby powrócić na grzbiet przecinając trasę którą się poruszałem. Poza tym nie przerażała mnie perspektywa zgubienia gdyż w tak niewielkim paśmie wystarczyło w ostateczności skierować się w którąkolwiek z dolin by natrafić na ludzi.

Ścieżka nadal prowadziła w górę, z chmur wyłoniły się jak zjawa białe wapienne skałki, poprzerastane kępami trawy. I wówczas gdy byłem już blisko nich, gdy byłem już dość wysoko w stosunku do poziomu hali którą dotychczas wędrowałem, stała się rzecz niezwykła. Z każdym krokiem grubość kłębiącej się pierzyny, stalowo – sinych chmur, stawała się cieńsza. Z minuty na minutę przez chmury przedostawało się coraz więcej światła, a ich kolor zbliżał się do białych, wówczas po zrobieniu kilku kolejnych kroków wszystko się zmieniło. To było jak nagłe przebudzenie, nagłe wyrwanie ze snu, jak objawienie…  nade mną było idealnie czyste błękitne niebo z rozżarzonym słońcem. W kilka minut zostałem przeniesiony jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z posępnej deszczowej krainy do tryskającej życiem i ciepłem. Urzeczony tym spektaklem natury rozejrzałem się wokół nie dowierzając oczom. W dole zaledwie kilkanaście metrów poniżej szczytu, na którym się znalazłem przewalały się gniewne grzywacze ciężkich chmur. Z tego morza wyłaniały się pojedyncze, bliskie i bardziej odległe wyspy szczytów okraszonych białymi łatami skałek i zielonymi kępami roślinności, a nad nimi absolutny błękit i spokój.

Jednak najbardziej niesamowity, który natychmiast wywołał u mnie przyspieszone bicie serca, był odległy plan tego Bożego dzieła. Pode mną ścieląca się fala chmur sięgała daleko w pejzaż, gdzie w końcu stopniowo ulegała poszarpaniu i rozmyciu odsłaniając przepastne zielone, lekko pofalowane pola, hale i świerkowe lasy Podtatrza. Na krawędzi horyzontu, wyrastały one –  moje ukochane z granitu nieba polskiego filary – Tatry. W całej swej drapieżnej, nieokiełznanej majestatyczności. Od Tatr słowackich po polskie zachodnie. Łomnica, Krywań, Mięgusze… wszystkie one. Wszedłem na sam szczyt, stając na niewielkiej skałce. Wokół tyle przestrzeni, tu kipiące złością nisko falujące chmury, tam hale, wapienne ostańce, ta perspektywa olbrzymia i… one. Sięgające nieba Tatry, tak blisko, prawie na wyciągnięcie ręki. To była magia gór w najczystszej postaci. Czułem jak moje ciało staje się lekkie, a duch wolny. Szeroko uśmiechnięty rozsiadłem się wygodnie pozwalając porwać swe zmysły temu pięknu.

Nie wiem ile czasu tak siedziałem. W pewnej chwili coś przykuło moją uwagę. Wysoko na błękicie nieba szybował spokojnie jastrząb. Słyszałem jego kwilenie. Jego dźwięk, jego lot pięknie wkomponowały się w ten krajobraz. Ptak złapał komin termiczny nad tym szczytem, wznosił się powoli, zataczając duże kręgi. W pewnej chwili spikował w dół, obniżając lot do ośmiu może dziesięciu metrów nade mną. Mogłem już usłyszeć świst powietrza w jego lotkach. Tak z całą pewnością był to jastrząb, piękny i dorodny. Zastanowił mnie powód tak nagłego zejścia w dół, zazwyczaj oznacza to że ptak dostrzegł ofiarę. Jeśli tak to dlaczego zatrzymał swój lot w połowie… nim zdążyłem rozwikłać tą myśl, ptak ponownie obniżył pułap lotu, tym razem do zaledwie dwóch, trzech metrów nad moją głową. Czułem jak ciarki przeszyły mi kark, tak blisko. Tuż nade mną, myśli nabierały tempa, dlaczego, co mogło przykuć tu jego uwagę, przecież na szczycie byłem sam… i wówczas pojawiła się ta irracjonalna myśl. Ja – właśnie ja przykułem jego uwagę! Dlaczego…nagle pomyślałem że być może gdzieś obok, ukryte pomiędzy skałkami w kępie traw jest gniazdo.

Czułem że ptak kręcąc nisko kręgi pilnie mnie obserwuje. Pokracznie się przesuwając po skałach rozglądałem się za hipotetycznym gniazdem. Jednak nigdzie wokół go nie było, właśnie wówczas ptak głośno kwiląc ostro zwalił się w dół. Zamarłem w bezruchu instynktownie wstrzymują oddech, czekając na uderzenie jego dzioba. Jednak ptak trzepocząc skrzydłami usiadł na skale około… 50 cm ode mnie! Mógłbym go dotknąć. W tej chwili cała moja wiedza jaką byłem sobie w stanie przypomnieć na temat ich zachowań legła w gruzach, okazał się za mała i zupełnie odstająca od tego co właśnie się działo. Dlatego odrzuciłem racjonalizm, zdałem się całkowicie na serce i instynkt. Powoli bez gwałtownych ruchów podniosłem głowę, patrząc wprost w jego przenikliwe oczy. Wówczas cały mój lęk, cały dystans minął. Opanował mnie całkowity spokój. Nie myślałem, nie rozważałem, po prostu czułem – myślałem sercem, a ono w tamtej wyjątkowej chwili całkowicie zjednoczyło się z tym pięknym ptakiem. Jego spojrzenie… tak surowe, dumne, wolne i pierwotne. Wówczas sam nie wiem do dziś dlaczego, wyciągnąłem powoli ramię w jego kierunku. Jastrząb nie poruszył się ani o milimetr, wciąż patrząc w moje oczy, aż moja dłoń dotknęła jego piór. Przejechałem po nich delikatnie, uśmiechając się lekko. Miękkie i sprężyste, poprzez nie czuć było jego szybko bijące serce. Znów spojrzałem w jego oczy. To było jak porozumienie, jak zjednoczenie. Ptak zakwilił rozkładając w całej swej okazałości, silne skrzydła, ostatni raz na mnie spojrzał i zerwał się do lotu.

Widziałem go jeszcze przez chwilę jak wznosi się wysoko a potem kierując na południe znika za jednym ze szczytów. Zostałem sam z tym wszystkim co miało miejsce przed chwilą. Nie wiedzieć czemu usiadłem na miejscu w którym jeszcze przed chwilą stał mój skrzydlaty gość. Tam pomiędzy głazami kilka centymetrów od miejsca gdzie miał swe szpony, leżał obrazek z Matką Bożą. Znów poczułem te same dreszcze na karku, to było jak dopełnienie magii tej chwili. To było jak nadanie jej sensu, choć wówczas nie do końca byłem w stanie racjonalnie i w pełni pojąć jego przesłanie. Czułem jedynie że cała ta niesamowita sytuacja była dla mnie niczym dar błogosławieństwa i opieki –  opieki która jak się okazało w dalszej wędrówce była mi niezmiernie potrzebna…

Powoli zbierałem się do ruszenia w dalszą część drogi. W czasie kiedy działo się to wszystko pogoda uległa diametralnej zmianie. Dotychczas nisko ścielące się chmury podniosły się i gnane wiatrem popędziły na południe. Zrobiło się znacznie cieplej, na błękitnym niebie leniwie snuły się białe cumulusy. Mogłem schować pelerynę i polar, znów wędrować jedynie w koszulce. Mając głowę wciąż wypełnioną niedawnymi wydarzeniami ruszyłem. Wpierw chciałem odnaleźć zagubiony w deszczu szlak. Kłopot w tym że ten niesamowity szczyt na którym byłem pasował idealnie do kilku innych położonych w tym rejonie. Wiedziałem że na pewno znajduję się w rejonie granicznym. To według mapy oznaczało że tak czy siak muszę w końcu w pewnym momencie natrafić na właściwy szlak, jednak zżerała mnie ciekawość jak nazywa się ten szczyt na którym to wszystko się wydarzyło.

Pomimo że zagubiony szlak w znacznej większości prowadził granicą państwową, było kilka miejsc w których nasz polski szlak łączył się lub przecinał ze szlakami i ścieżkami słowackimi. Było również kilka miejsc gdzie nasz szlak skręcał, chwilowo opuszczając szczyt grzbiet. Wśród tych miejsc rysowało się na mapie jedno szczególne, miejsce w którym polski szlak skręcał omijając szczyt, jednak prowadziła na niego wyraźna ścieżka. Szczyt ten leżał dokładnie pośrodku granicy, dlatego posiadał dwujęzyczną nazwę. To nasuwało podejrzenie że właśnie na nim się znalazłem. Po opuszczeniu szczytu poruszałem się wąską prowadzącą przez coraz bujniejsze zarośla i zagajniki ścieżką. Stan tej ścieżki jak najbardziej pasował do słowackich szlaków, które są zazwyczaj mocno zaniedbane. I nagle… jest! A więc jednak! Przede mną na niewielkim głazie znajdował się biało – żółte oznakowanie słowackiego szlaku. Chwilę później natrafiłem, na miejsce w którym słowacki żółty szlak przecinał ścieżkę którą wędrowałem prowadząc według słowackich drogowskazów w lewo w dół do wsi Vel’ky Lipnik, w prawo poprzez granicę i halę Huściawy do polskiej wsi Szlachtowej.

Miejsce tego rozwidlenia, znajdujące się na samej granicy miało status turystycznego przejścia granicznego. Wszystko było więc jasne, moje podejrzenia były całkowicie trafne. Tuż przed właściwym podejściem pod szczyt który właśnie opuściłem, zboczyłem z polskiego szlaku. Ścieżka którą się tu znalazłem była więc dzika, jednak lepiej przedeptana niż nie jeden szlak (szczególnie słowacki), co właśnie wprowadziło mnie w błąd. Jednak tak na siebie pocieszenie i usprawiedliwienie błędu, stwierdziłem że biorąc pod uwagę jej stan nie byłem zapewne pierwszym który tak zrobił, no i oczywiście zważając na to wszystko czego doświadczyłem, cieszyłem się że do niego doszło. Zresztą może właśnie tak miało być… szczyt na który trafiłem nosił nazwę Ślachtovsky Vrch po słowacku i Wysoki Wierch po polsku, liczył sobie 899 m.n.p.m.

Stojąc na tym granicznym rozwidleniu miałem do wyboru podążanie nadal tą dziką ścieżką, która jak sądziłem była zaznaczona na mapie, poruszając się wzdłuż granicy i zaliczając po drodze kolejny Polsko – Słowacki szczyt Rabsztyn (Rabśtin) 847 m.n.p.m. lub zejście żółtym szlakiem na mój właściwy szlak niebieski w rejonie hali Huściawa, omijając wspomniany szczyt. Po dłuższej analizie mapy doszedłem do wniosku że wracam na niebieski szlak, gdyż ścieżka którą się poruszałem już nie opuści, aż do powrotu na szlak niebieski w rejonie Cyrhle, gęstych zarośli i młodników. Również sam szczyt który mnie wabił Rabsztyn, według mapy był w całości zarośnięty. Oznaczało to zero widoków, za to masę przedzierania się przez chaszcze. Ostatecznie skręciłem więc w kierunku właściwego szlaku.

Przez jakiś czas poruszałem się liściastym młodnikiem, który stopniowo przeszedł w niski las świerkowy. Po około trzydziestu minutach ostrego zejścia, teren ponownie złagodniał, a za drzew było już widać szerokie zielone hale, te same które opuściłem. Dostrzegłem również rozrzucone po hali stare drewniane bacówki. Słychać było beczenie owiec, ich dzwonki, oraz ujadanie psów pasterskich, byłem już pewny że jestem na hali Huściawa.


ilość stron: 3  / publikacja: 27.04.2006  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

CC – Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel