U MNIE 4-2014

U MNIE – wpis numer:  4 / 2014  aktualizacja: 20.11.2014

Systematyka wpisu:

Zieleń w złoto przeszła, na polach rozgościły się jesienne mgły, dotychczas zielone trawy, coraz częściej porankami w srebro przymrozków zdobne, ileż to czasu upłynęło od ostatniego razu gdy słowem z mojego życia z Wami się dzieliłem… tym razem jednak tak długa przerwa nie wynikła tylko ze wzmożonego trudu walki, lecz tym razem było wiele, bardzo wiele rzeczy dobrych które wydarzyły się w minionych miesiącach, którymi z radością pragnę się podzielić… toteż wybaczcie, od razu uprzedzę iż wpis ten będzie wyjątkowo długi, w końcu zamyka w sobie ponad cztery miesiące z mojego życia.

Lipiec 2014r

Pełnia lata, za oknem tętniąca hymnem młodego życia natura. W pierwszej połowie lipca, znajdowałem się w połowie kolejnej rundy – niełatwej rudny, walki z oblegającym ciało wrogiem. Z utęsknieniem wyczekiwałem „okienka” gdy choroba się wycofa, a ja poderwę znów skrzydła i wyruszę do świata – powrócę na górskie szlaki… dni mijały spędzane na gaszeniu kolejnych pożarów, na wytrwaniu w tych, czy innych uprzykrzających życie objawach.

Wreszcie nadszedł „szarpany” czas, charakteryzujący się dynamicznymi i skrajnymi zmianami, od nagłych ataków, po nagłą poprawę i znów atak… w takim okresie mogę mieć już cichą nadzieję iż znajduję się w okresie wyjścia ku „okienku”, byleby przetrwać ten czas… nareszcie dni o lepszym stanie zaczynają być stabilniejsze, bez nagłych zwrotów akcji – nadzieja rośnie, proporcjonalnie do planów.

Choroba atakując wpierw wycieńcza ciało, potem ducha, bardzo trudno wówczas zachować wiarę i nadzieję… wśród szerokiego wachlarza szaleństw są ataki hipoglikemii, astmy, skrajne zaostrzenie zespołu bólowego, oraz jedna z najskuteczniej wysysających sił –  bezsenność…

Tym razem plany były dla mnie szczególnie ważne, jak już wiele razy o tym pisałem jednym z najtrudniejszych objawów z pośród szerokiego wachlarza serwowanych przez chorobę jest hiper-nadwrażliwość na bodźce wzrokowe i słuchowe, szumy, zawroty, aż po utratę przytomności, skrajną dezorientację i zaburzenia pamięci, połączone z zaburzeniami koordynacji ruchowej. Właśnie ta nadwrażliwość serwowana przez zaburzoną w wyniku infekcji boreliozą pracę centralnego układu nerwowego, tudzież mózgu, jak żaden inny objaw więzi mnie w domu, izoluje od ludzi, a nawet najbliższych. Na przestrzeni minionych lat niezwykle skutecznie odizolowała mnie od kontaktu ze światem, uniemożliwiła spotkania ze znajomymi z moim w nich uczestnictwem (poza sporadycznymi wyjątkowymi, gdy szczęśliwie udał się je skorelować z okresem poprawy u mnie), a właśnie oto teraz za dni kilka mieli do nas przyjechać nasi wspaniali Przyjaciele, stąd szczególnie właśnie wtedy zależało mi na tym by choroba się cofnęła…

I tak się właśnie stało… nie był to czas początkowo idealny, ale swój szczyt możliwości osiągnąłem właśnie podczas ich odwiedzin, cóż to był za wspaniały czas… cóż za niezwykłe doznanie, wydawałoby się rzecz prozaiczna – spotkanie z Przyjaciółmi… a jednak nie, czasem bywa bowiem tak że choroba działa w najbardziej absurdalny i niespodziewany sposób, zabierając rzeczy których nikt by się nie spodziewał, jak u mnie… stąd dla mnie było to na nowo odkrywanie radości z rzeczy oczywistych, z rozmowy, z obcowania, ze wspólnego śmiechu, bycia razem.

Powitanie z Przyjaciółmi… kontakty z innymi ludźmi – te bezpośrednie, fizyczne, są wspaniałym doświadczeniem nadającym życiu człowieka nową głębie…

Oczywiście nie obyło się bez kłopotów, bywały chwile gdy trzeba było za zbyt długie rozmowy płacić srogim bólem, zawrotami głowy, splątaniem, jednak było to możliwe –  b y ł o  – a wcześniej byłaby to wyłącznie mrzonka, gdyż atak nadszedłby od razu i bez ostrzeżeń, z utratą przytomności włącznie (do czego jeszcze później powrócimy).

zdjęcia od lewej: Beskid Śląski – Przełęcz Salmopolska… / W drodze z Przełęczy Salmopolskiej na Kotarz

W trzecim dniu ich odwiedzin czując że nadchodzi szczyt okresu wycofania choroby, ale jeszcze jednak nie do końca pozostając stabilny, wyruszyłem w góry, by znów zaczerpnąć z ich siły, by znów całe zło, smutek, zmęczenie, pozostawić wraz z potem wylanym podczas marszu pośród nich, a zabrać ich piękne dary – piękno, siły, wiarę. Był to wypad na piękny, malowniczy szlak w Beskidzie Śląskim, z Przełęczy Salmopolskiej, na Przełęcz Karkoszczonkę

zdjęcia od lewej: Widok ze szlaku w kierunku Skrzycznego… / Wieczór – w komplecie na mecie – Przełęcz Karkoszczonka

W dniu kolejnym osiągnąłem szczyt tego okresu poprawy, stan gdy choroba cofa się najdalej, gdy odzyskuję w daleko idącym stopniu kontrolę nad umysłem i ciałem… nie można było tegoż dnia zmarnować 🙂 więc tym razem wszyscy, pełna paczką w góry. I znów udało się przełamać kolejną barierę, dotychczas nie było możliwe wyjście dzień po dniu, ba… sukcesem było wyjście dwa razy w ciągu jednego okresu poprawy, trwającego najczęściej nie dłużej niż 10 do 14 dni, był to dla mnie kolejny ważny w tym roku sukces – niepodważalny znak że zmierzamy w dobrym kierunku, że terapia działa, a walka wciąż trwa i wciąż jest szansa na odbudowę tego co skradła mi choroba – mojego życia…

– Kolejka na Skrzyczne –

20.07.2014 – drugi wypad i pierwszy od dawna dzień, po dniu, w Beskid Śląski, szlak Skrzyczne – Malinowska Skała – Szczyrk Przełęcz Salmopolska…

Więc góry… wybraliśmy się na proste, ale bardzo malownicze przejście ze Skrzycznego na Malinowską Skałę i dalej na Przełęcz Salmopolską. Pogoda była wyjątkowo urokliwa, wieczór obdarował nas niezapomnianym  spektaklem ferii barw tańczących wśród gnanych wiatrem chmur po niebie. Byłem bardzo szczęśliwy, że tam jestem – po raz drugi w ciągu dwóch dni i to z moimi Przyjaciółmi, samo to było kolejnym małym cudem…

zdjęcia od lewej: Górna stacja kolejki na Skrzyczne – no to wysiadka 🙂 / Panorama ze Skrzyczne zawsze jest wspaniała…

W drodze na Malinowską Skałę – to prawdziwa radość móc dzielić się pięknem gór z Przyjaciółmi…

Skrzyczne 1257m n.p.m. – na platformie widokowej z naszymi Przyjaciółmi

zdjęcia od lewej: Na szlaku 🙂 / Radość z wspólnego udanego wypadu w góry na mecie – Przełęcz Salmopolska

Kolejne dni przyniosły ze sobą nasilające się stopniowo pogorszenie, acz jak zawsze nie jest to monolit, nie ma tu ostrej granicy między stanem dobrym, a złym, załamaniem, a poprawą, dzieje się to stopniowo z wieloma regresami, to poprawami to pogorszeniami. Wiedząc o tym, że oto nadchodzi czas zamknięcia, uwięzienia, podjąłem próbę trzeciego w ciągu 7 dni wyjazdu w góry, tym razem już bez naszych Przyjaciół. Wybór padł na szlak na którym nie było mnie od lat w Beskidzie Małym, prowadzącym z Czernichowa przez Kościelec, Żar do Międzybrodzia Żywieckiego. Cóż… wiedziałem że gram już va bank, wiedziałem że granica „upadku” jest już blisko, pędzony jednak pragnieniem, jeszcze raz, jeszcze ten jeden raz, pragnieniem by znów kolejna z barier padła, pojechałem…

Opatrzność jednak zdecydowała inaczej, wkrótce po starcie pogoda szybko uległa załamaniu, nad Beskidem Żywieckim rozpętała się burza, która szybko dotarła do nas… gromy raz po raz uderzały, z sino granatowego nieba spadła ściana zimnego deszczu, wiedziałem że szlak poprowadzi nas wkrótce otwartym ternem, a niebo nie zapowiadało rychłej zmiany, połączenie zaś metalowych ortez i piorunów… hm, no nie przepadam za takowym ryzykiem. Czułem również że to co się dzieje wręcz „namawia” mnie do zejścia, do odwrotu, ot mój anioł stróż, znający mój czasem ośli upór, wiedział że pomimo szybko nasilających się objawów ataku choroby nie zawrócę, więc powiedzmy… delikatnie pomógł mi owa burzą w tej decyzji. I tak w dość szybkim tempie zeszliśmy na dół, już na ostatnich metrach mój stan szybko zaczął się pogarszać, w uszach zawitały szumy, piski i gwizdy, z minuty na minutę narastała dezorientacja, problemy z koordynacją ruchową, uderzenia „ciemności” prowadzące do wywrotek… i oczywiście narastająca nadwrażliwość na dźwięki. To był długi i wyczerpujący powrót… i był to też ostatni dzień tego wspaniałego okresu poprawy, gdy to znów padły kolejne z barier 🙂 i jeszcze coś, pomimo iż wypad ten nie był w pełni udany – B Y Ł – więc faktem stało się iż w ciągu 7 dni, po raz pierwszy od 6 lat byłem w górach aż trzy razy 🙂

zdjęcia od lewej: Ruszamy… w trzeci górski wypad w ciągu 7 dni – kolejna granica padła… / Zalew w Czernichowie

zdjęcia od lewej: Międzybrodzie Żywieckie – po wymuszonym załamaniem pogody ale i formy odwrocie… / Widok ze szlaku na Międzybrodzie Żywieckie

Nadciągająca znad Beskidu Żywieckiego burza / Beskid Mały – rejon polany pod Kościelcem / zdjęcie to brało udział w tegorocznej edycji konkursu fotograficznego „Beskidy w kadrze zatrzymane” i było prezentowane na wystawie konkursowej i pokonkursowej – więcej o tym poniżej… 

Długa batalia… 

Już w nocy z 26 na 27.07.2014 doszło do rozwinięcia pełno objawowego ataku, po którym nastąpi klasyczny okres zaostrzenia, czas wzmożonej walki, czas gdy uzbrojony, tym razem w duży zasób wspomnień i sił, wyniesionych z chwil dobrych, zatrzymuje się i trwam, czekając na ponowne otwarcie okienka…

Wypad z Przyjaciółmi w Beskid Śląski 20.07.2014 – tutaj zachód słońca na Malinowskiej Skale / zdjęcie to brało udział w tegorocznej edycji konkursu fotograficznego „Beskidy w kadrze zatrzymane” i było prezentowane na wystawie konkursowej i pokonkursowej – więcej o tym poniżej  / to właśnie takie chwile, gdy nadciąga zło – czas walki, pozwalają mi trwać i podtrzymać wiarę…

Kolejna runda walki…kolejne szaleństwa choroby, kolejne jej etapy wycieńczania ciała… bezsenność, ból, siniaki i krwiaki, napady hipoglikemii…

Czas ten okazał się nader uciążliwy, pełen nagłych niespodziewanych kombinacji różnych objawów, włącznie ze stanami bliskimi utraty przytomności, był też dość długi bo zasadniczo trwał nieprzerwanie od 27.07 do około 05.09, gdy udało mi się w ramach „rozruchu” i testu stanu wyrwać na późno wieczorny spacer na Kozią Górkę. Następne dni obfitowały w stany „wahania” od skrajnie złych, do dobrych, aż do względnego wyklarowania około 15.09, tak więc czas ten trwał około 50 dni…

07.09.2014 – wykorzystując nawet małą poprawę stanu… / późno wieczorny wypad na Stefankę…

zdjęcia od lewej: Widok na Bielsko-Białą z rejonu szczytu Stefanki / Stefanka nocą…

Kolejne otwarcie – kolejne cuda…

W połowie września ponownie odwiedzili nas nasi Przyjaciele, choć nieco mniej niż wcześniej mogłem uczestniczyć w tej radości ze spotkania, z dnia na dzień stan mój zmierzał w kierunku stabilizacji, no właśnie czas… tym razem znów miał on wyjątkowo duże znaczenie, bowiem już 19 mieliśmy jechać w… Tatry 🙂

Kolejna radosne spotkanie z Przyjaciółmi i rodziną – 14.09.2014

Do końca nie było wiadomo czy będzie to możliwe, lata walki z chorobą, miesiące w zamknięciu, setki nagłych  zwrotów akcji, podstępnych ataków choroby, nauczyły mnie nie ufać, trwać, mieć nadzieję, ale pozostawiać też duży margines bezpieczeństwa iż może się nie udać, nauczyły mnie planować i działać z optymizm, ale czekać z realizacją do samego końca, do wręcz ostatniej minuty.

Tak było i tym razem, dobę przed wyjazdem mój stan znów się pogorszył, zawitała nasilony ból, bezsenność, możliwość powrotu w Tatry była dla mnie jednak zbyt ważna… i dlatego pomimo nieprzespanej doby – a wręcz również dlatego, pojechaliśmy. Tutaj mała dygresja, która w dalszej części tej relacji z kolejnych dni będzie pomocna w ich zrozumieniu. Otóż choroba – jej rzadkie, nietypowe (choć jest to złe słowo, bo w jej przypadku nie ma czegoś takiego jak typowe objawy, jako że może ona prowokować dowolne z nich i stąd również jest tak trudna do prawidłowego rozpoznania) symptomy / ataki, nauczyły mnie kontr rozwiązań, w tym jeden sztuczki opartej na… tak, tak zmęczeniu. Chodzi o prosty fakt że zmęczony bezsennością umysł, o wiele wolniej i mniej agresywnie reaguje na bodźce (wiedzą to choćby wszyscy kierowcy), tak więc mamy do czynienia z kolejnym  paradoksem, zmęczenie wysącza z nas siły, sprawia iż jesteśmy rozbici, ale w moim przypadku daje mi też możliwość w stanach pośrednich (stan w którym znajduję się pomiędzy umiarkowanie dobrym, a złym) wyrwania się poza dom, gdyż „spowolniony” mózg nie reaguje tak żywiołowo na bodźce wzrokowe i dźwiękowe, oczywiście powstaje tutaj jeszcze kwestia by w takim stanie wykrzesać z siebie odpowiednio dużo sił, jest to jednak kwestia motywacji, oraz doświadczeń wyniesionych z przeszłości.

I dzięki tej właśnie sztuczce udało mi się wyrwać w tą niezwykła podróż – podróż w Tatry, nie odwiedzane przeze mnie od 2009 roku, a i wówczas był to tylko wyjazd w tatrzańskie doliny, natomiast w Tatry Wysokie od 2007 roku… zresztą nie o lata tu idzie, gdyż czas ma tylko wówczas tak naprawdę znacznie gdy jest dobrze wykorzystany, lecz o emocje, o tęsknotę, o to piękno mi odebrane…

…po tylu latach nieobecności – w drodze do utęsknionych gór – do Tatr

zdjęcia od lewej: Nawet Buba wziął się za prowadzenie 😉 / Tereny Podhala, jego przestrzenie, ogromne polany i hale, a na horyzoncie wyrastające zęby Tatr często powracają w moich snach, myślach, marzeniach…

Tatry…

Zawsze kiedy w nie powracam rozpiera mnie wewnętrzna radość, pobudzenie, niecierpliwość… zawsze już w rejonie Rabki wpatruje się w horyzont próbując przebić przestrzeń, by móc je już dostrzec… aż wreszcie są, wpierw tylko blado niebieskim, niewyraźnym kształtem, potem z minuty na minutę, coraz wyraźniejsze.

Gdy dotarliśmy na miejsce, jak zawsze opanowała mnie gorączka jak najszybszego dotarcia do ich stóp, szybki „przepak”, szybkie wyjście, wreszcie start… cóż był to za wspaniały powrót, z trudem odnajduję słowa które oddałyby gorączkę która opanowała moje serce, wśród tej mieszaniny radości, ekscytacji, dominowały jednak dwa uczucie, pierwszym z nich było poczucie jakbym wrócił do dawno opuszczonego domu, drugim tląca się gdzieś w umyśle wątpliwość jak mnie przyjmą, jakie okażą się dziś moje możliwości…

zdjęcia od lewej: Zakopane – w drodze na start w Tatry 🙂 / Formalności kasowe TPN w Kuźnicach

Kuźnice – szybki przepak, zmiana kuli na kijki i… nareszcie start! Kierunek Nosal

Dom…tak to dobre określenie, uczucie powrotu do dawno opuszczonego domu, toteż z radością rozglądałem się po wszystkich doskonale przecież zapamiętanych miejscach, detalach, Kuźnice, kolejka, jak zawsze masy ludzi, ruszamy… szlak prosty, niedługi, za to niezwykle widokowy, w sam raz na powitanie – Kuźnice – Nosal.

Gdy dotarłem na szczyt otwarły się przede mną bramy Tatr… w dole wznosiły się dumnie w niebo, tak dawno nie widziane szczyty, wszystkie razem, spoglądające w stronę zachodzącego za Giewontem słońca i ja u ich progów, po tylu bitwach, po tylu zmaganiach – oto jestem… a przypomnę tutaj że wedle co niektórych „lekarzy” ze szpitali być już mnie tu nie powinno, ba… w ogóle tych słów pisać nie powinienem, w najlepszym razie wedle ich scenariusza powinienem być w stanie wegetatywnym, z daleko posuniętym cztero-kończynowym paraliżem. To że tu jestem, że oto witam się z moimi sięgającymi nieba przyjaciółmi, możliwe jest przede wszystkim dzięki tym wszystkim którzy wspierają mnie w mojej drodze – którzy pozwalają walczyć, dziękuję Wam za to 🙂 i możliwe jest również dzięki mojej oportunistycznej wobec takich osądów postawie, jak i dzięki Lekarce, która z uporem i determinacją, od lat powoli, krok za krokiem prowadzi mnie z powrotem ku światłu.

zdjęcia od lewej: Nosal – nasz pierwszy cel… / Widoki na Tatry z rejonu Nosalowej Przełęczy

Niektórzy twierdzili że to nie możliwe, niektórzy wręcz wróżyli mi rychły stan wegetatywny… a jednak wola silniejsza nad słabości ciała, a jednak serce znów poderwało umęczone ciało, a jednak powróciłem i znów mogłem je ujrzeć – Tatry… odnaleźć na nowo utracone tam serce… i choć to czasem nie łatwe, staram się żyć w zgodzie ze słowami jakże tutaj pasującymi: „Nigdy nie mów, że to koniec, jeśli wciąż jeszcze żyjesz” – Lord Robert Baden – Powell

Nie sposób było opanować wzruszenia, zresztą i po co? Łzy nie są hańbą, lecz dowodem serca i siły, a były to łzy szczęścia. Tatry tamtego wieczora (19.09.2014) przywitały mnie iście po królewsku, na niebie halny pędził chmury, tworząc fantazyjne wzory, bawiąc się światłem, którego złociste promienie muskały ściany Giewontu, okraszały purpurą i złotem poszarpane zęby Tatr Wysokich, które otulone tu i ówdzie pierzynką błękitnych kłębów chmur stały dumnie niewzruszone upływem czasu… ta chwila na zawsze wpisała się w moja duszę, dołączając do wszystkich tych które każdego dnia – szczególnie w dniach tych trudnych – napędzają mnie do walki.

zdjęcia od lewej: Team na szczycie Nosala – dziękuję… 🙂 / Widok z Nosala na Kuźnice i Tatry Zachodnie, oraz częściowo wysokie, z dominującym okraszonym słońca zachodzącego promieniami Giewontem…

zdjęcia od lewej: Widziany z Nosala szlak przez Boczań do Doliny Gąsienicowej, widać przełęcz Między Kopami, oraz na drugim planie
charakterystyczną „piramidę” Kościelca / „Śpiący Rycerz” – Giewont…

Słowa nazbyt mało są pojemne by oddać całe piękno i szczęście tamtych chwil…

20.09.2014 – Tatry Wysokie, piękno i lekcja pokory…  

Tego dnia niestety metrolodzy się nie pomylili… ranek przywitał nas rzęsistym deszczem… nic to będzie po prostu trudniej, po dyskusjach na temat trasy, wybór z uwzględnieniem warunków, oraz moich możliwości padł na Kasprowy i dalej przez Czerwone Wierchy na Kondracką Kopę. Więc Kuźnice, oczywiście by tej długości trasa możliwa była do przejścia przeze mnie konieczne było skorzystanie z kolejki, tak… tutaj niestety szybko się przekonaliśmy że sezon nie kończy się już praktycznie wcale w Zakopanem. Sławna (i żenująca…) kolejka do kolejki już przed 9, czyli godziną otwarcia liczyła sobie dobre 200 metrów… cóż, w tych warunkach zanim by udało nam się dotrzeć na szczyt mowy by nie było o realizacji trasy, więc zmiana planów, szybki powrót do centrum i przesiadka na BUS-a jadącego na Palenicę Białczańską.

zdjęcia od lewej: Palenica Białczańska – start w Tatry Wysokie… / Włosienica – u wrót Tatr Wysokich… nie było mnie tu ponad siedem lat…

Kierunek więc został obrany – Morskie Oko, a potem…a potem ocenimy czas i siły. Pominę tutaj samo przejście z Palenicy do MOKA, bo wbrew tablicom witającym turystów na starcie, która głosi iż wybraliśmy jedną z najpiękniejszych tras, bynajmniej tegoż odcinka za taki nie uważam, wręcz przeciwnie, to odcinek który trzeba po prostu zrobić i to najlepiej jak najszybciej… większość trasy wiedzie bowiem wśród zniszczonego, umierającego lasu świerkowego, początkowo z raczej skromnymi widokami, oraz co najgorsze paskudnym asfaltem, no i oczywiście w masach ludzi zmierzających nad Morskie Oko. O urodzie tej trasy można dopiero mówić od dotarcia mniej więcej w rejon Włosienicy i odtąd zacznę…

Tam serce zawsze szczęścia pełne, a twarz uśmiechu, tam ciała słabości niczym wobec tej radości…

Włosienica… otoczona diademem turni Tatr Wysokich, swoiste wrota prowadzące do serca Tatr. Ileż to lat minęło… ponad siedem, odkąd stanąłem w tym miejscu… w międzyczasie deszcz ustąpił, ciężkie sine chmury przelewały się leniwie przez granitowe mury, ukradkiem, z rzadka pojawiały się pojedyncze promienie słońca.

Morskie Oko… jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc w Polskich Tatrach, miejsce wyjątkowe, z którym przecież wiąże się wiele wspaniałych zaszłości historycznych, związanych z artystami, muzykami, oraz początkami polskiej wspinaczki wysokogórskiej. Trudno doprawdy nie zakochać się w koronie poszarpanych zębów Tatry Wysokich, które piętrzą się ponad szafirową taflą Morskiego Oka. Obecność w tym miejscu była dla mnie niezwykłym, bardzo głębokim doznaniem, powróciły wszystkie tęsknoty, pragnienia, marzenia…

Morskie Oko, a po prawej Mnich – jakże głęboko wrósł on w moja świadomość, to jego wizerunek na pamiątkę tej miłości od najwcześniejszych lat życia widoczny jest w logo mojej witryny…

zdjęcia od lewej: Nad Morskim Okiem… 🙂 / Rysy jak zawsze ludne…

Po naradzie, znad Morskiego Oka ruszyliśmy na bardzo, bardzo długo przeze mnie nie odwiedzany szlak, prowadzący przez Świstówkę do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Nie będę tutaj skupiał się na opisywaniu samej trasy, która została szczegółowo opisana w dziale „Szlaki” (opis trasy <<tutaj>>), skupię się wyłącznie na doznaniach jakie jej towarzyszyły. Już wkrótce po starcie, szlak szybko nabierający wysokości otworzył przed nami niezapomniane panoramy na nieckę Morskiego Oka, Czarnego Stawu pod Rysami, szczyty Polskich i Słowackich Tatr Wysokich, oraz Dolinę Rybiego Potoku. Było to jak otwarcie z dawna zamkniętych drzwi, o których starałem się zapomnieć, by rana z niemożności bycia w tych miejscach, znów nie krwawiła, teraz drzwi te zostały otwarte, a za nimi odnalazłem szczęście z tego niezwykłego piękna które mnie otacza, jednak nader wszystko radość z tego że oto jestem – TU JESTEM, wbrew wszystkiemu, wbrew słabości ciała, wbrew lekarzom i losowi… jakże wdzięczny jestem opatrzności za moich bliskich dzielących ze mną tą radość, ale i znoje dnia powszedniego, oraz za Was wszystkich którzy jesteście ze mną…

zdjęcia od lewej: Lazurowe wody Morskiego Oka / Szczęście / Schronisko PTTK na Morskim Okiem

zdjęcia od lewej: Szlak na Świstową Czubę z MOKA… / Szczęście tylko wówczas jest pełne gdy można się nim dzielić z najbliższymi i Przyjaciółmi…

Z każdym krokiem czułem jak rośnie we mnie wszechogarniające poczucie wolności, same góry zaś ofiarowały nam to wszystko co najpiękniejsze, wbrew prognozom chmury się podniosły, przetaczając się przez granie, a pomiędzy ich poszarpanymi skałami kłębami prześwitywały złote promienie słońca… cóż za wspaniała oprawa dla tego niezwykłego miejsca.

Trzeba tu też jednak dodać że z każdym krokiem musiałem w każdy kolejny z nich wkładać więcej sił, każdy kosztował coraz więcej bólu, wymagał więcej koncentracji. Nic to jednak, choć trudna i wymagająca do opanowania cena – niczym jest ona w porównaniu z radością, wolnością, szczęściem jakiego doświadczałem…

Szlak z Morskiego Oka do Doliny Pięciu Stawów przez Świstówkę szybko nabiera wysokości, roztaczając przed nami niezapomniane, niezwykle malownicze panoramy na Polskie i Słowackie Tatry Wysokie…

Przekroczyliśmy o już dość późnej porze siodło pod Kępą, niedługo potem docierając ścieżką wijącą się wśród kosówki, w rejon przepłaszania – „Rówień nad Kępa” tutaj też zmieniła się otaczająca nas sceneria… przed nami wyrosły skalne olbrzymy części Granatów, Przełęczy Krzyżne, pasma Wołoszyna. I znów góry zachwyciły nas swym majestatem, na przestrzeni sekund z dna Doliny Roztoki wzniosły się kłęby sino-granatowych chmur przepływając ponad okolicznymi graniami, bawiąc się światłem, zamykając się wokół nas. Świat dokoła zrobił się mroczny, cichy, tajemniczy… by znów w kilka minut otworzyć nad Świstową Czubą błękit nieba. Usiadłem na skraju ostro opadającego w kierunku doliny stoku, w sercu kłębiły się i przelewały dziesiątki myśli, uczuć, niczym te chmury wokół mnie… czułem głęboką wdzięczność za to że mogłem, że się udało tu powrócić…

zdjęcia od lewej: Zatrzymać, zapisać w sercu te chwile… nie uronić żadnej z jej barw… / Siodło pod Kępą…

Tuż po minięciu siodła, patrząc w kierunku przebiegu szlaku do Doliny Pięciu Stawów, sceneria nas otaczająca dramatycznie się zmienia, nagle przed nami wyrastają dotychczas ukryte za masywem Opalonego, zęby Orlej Perci, Krzyżnego i pasma Wołoszyna…

Tatry uraczyły nas wszystkim co najpiękniejsze… ukazując zarówno mroczne acz piękne oblicze, jak i słońcem okraszone szczyty…

Wkrótce potem zapadła decyzja o odwrocie, główna jej przyczyną była znaczna strata czasu spowodowana porannym falstartem w Kuźnicach (próbie dostania się na Kasprowy Wierch), co w połączeniu z moim tempem marszu zaowocowało tym że zabrakłoby nam około dwóch godzin do ukończenia planowanego szlaku, stąd decyzja o odwrocie i zejściu z powrotem na Palenicę Białczańską drogą Osfalda Balzera. Na metę dotarliśmy około godziny 20:30.

zdjęcia od lewej: „Rówień nad Kępa (Wolarnia)” – team w komplecie 🙂 / Zapatrzeni w piękni, zasłuchani w ciszę…

zdjęcia od lewej: Znów poczułem zapach skał, znów mogłem je dotknąć, pogładzić… jakże mi tego było brak / Siodło pod Kępą… za mną Opalony – czas niestety na powrót…

…i znów Tatry zgotowały nam na pożegnanie jakże piękne przedstawienie, ukazując wcześniej zasnutego kłębami sino-granatowych chmur, ozłoconego ostatnimi słońca promieniami Mnicha

Cena szczęścia…

Jak wszystko w życiu tak i ten wspinały sukces – jakim był wyjazd w Tatry i szczęśliwy w nie powrót, miał oczywiście swoją cenę… jak już wspominałem pierwszym z kosztów było nasilenie bólu do granic mojej wytrzymałości, a właściwie nawet poza nią, skutkowało to bezsennością, a przypomnę że już startowałem w ten wyjazd po nieprzespanej dobie, do niej dołączyły więc dwie kolejne… nie jest to jednak żadną nowością, to cena z którą nader często w takich sytuacjach mam do czynienia, zazwyczaj po wyjściu w góry czeka na mnie tego typu między innymi rachunek do zapłaty.

zdjęcia od lewej: Tatry prócz piękna którym mnie uraczyły, udzieliły mi również lekcji pokory, mobilizując do dalszej pracy – w nich bowiem nic nie da się już ukryć, zamaskować, one jak żadne inne polskie góry obdzierają z masek ułudy… tam nie sposób ukryć słabości ciała. / Uszkodzone i pomimo trzech operacji wciąć nie „dokończone” i niesprawne kolano ciężko odczuło trudny szlaku, jednak czy to ważne? Tak spuchło, tak nieco było „uciążliwe” ale NIE ma to żadnego znaczenia, jak i zresztą cała reszta bólu (generowana przez uszkodzony kręgosłup) – bo ból przemija, a pamięć o tym pięknie pozostaje.

Ma to jednak o czym powyżej wspominałem i swoje dobre strony, jako że spowolniony w absorbowaniu bodźców mózg, pozwalał mi na w miarę bezpieczne poruszanie, bez ryzyka nagłego ataku zawrotów głowy, czy utraty przytomności. Dzięki temu w ogóle wyjścia te były możliwe, jak więc widać w nawet pozornie zła sytuacja ma swoje dobre – tutaj wręcz rewelacyjne strony. Pewnym problemem było oczywiście narastające  zmęczenie, ale to tylko mało istotny drobiazg – do „odrobienia” na potem 🙂

Inny koszt, a właściwie to złe słowo… rezultat i przypomnienie, wynikał z samej specyfiki Tatr. W nich bowiem nie da się już niczego ukryć, zamaskować, notabene jest to kolejna z rzeczy za które tak je cenię, one jak żadne inne góry w Polsce, obdzierają z ułudy, masek noszonych w życiu na dole, pokazują ile jesteśmy warci naprawdę, wyłuskując wszystkie nasze słabości… moją słabością jest ciało… tutaj bowiem nie da się jak w Beskidach „ukryć” słabszej koordynacji ruchowej nóg, tutaj bowiem nie wchodzi w grę ich powłóczenie, co uniemożliwi samo ukształtowanie i stopień nachylenia stoków, a co wymusza chód jak na schodach – noga w górę, w dół, w górę… no właśnie… wymaga to przy osłabionej koordynacji i sile mięśni o wiele większego wkładu determinacji, sił, oraz koncentracji w chód niż ma to miejsce w terenie beskidzkim gdzie teren umożliwia niskie ponoszenie stóp, lub wręcz ich powłóczenie. Prócz bólu, odbiło się to oczywiście negatywnie na czasach przejść co dodatkowo wymusiło skrócenie trasy drugiego dnia. Była to ważna lekcja i przypomnienie czym różni się tuptanie po Beskidach, od turni Tatr. Lekcję tą przyjmuję z pokorą i jako motywację do dalszej pracy, dalszej walki o pełną kontrolę nad swoim ciałem…

Film „Tatry jesienią 19-21.09.2014” / czas trwania: 13minut 4 sekundy

(film dostępny też w dziale „Filmy”)

Trzeciego dnia, po krótkim „pożegnalnym” wypadzie na Gubałówkę nadszedł czas powrotu… w dniu tym zmęczenie też osiągnęło swoje apogeum, toż była to już czwarta doba, bez dłuższego niż 10 minut, w kupie snu, toteż dosłownie odpłynąłem jak tylko wsiadłem do auta… wracałem jednak jako inny człowiek – pełen wiary, szczęścia że podołałem, że byłem, że mogłem poczuć skałę, usłyszeć halny w turniach… pełen sił tak potrzebnych do dalszej walki – walki która wkrótce potem rozpoczęła się w kolejnej rundzie…

zdjęcia od lewej: Przed dolną stacją kolejki linowo-terenowej na Gubałówkę… / W wagoniku – mijanka w dordzę na Gubałówkę… / Gubałówka 1126m n.p.m.

zdjęcia od lewej: I Buba otrzymał pamiątkę z Tatr „mini” góralski kapelusik – oczywiście z piórkiem, jako że przecież to kawaler do wzięcia 😉 / Gubałówka 1126m n.p.m. – team w komplecie…

Gubałówka w drodze na Butorowy Wierch – pożegnanie z Tatrami… to były wspaniałe trzy dni.

Kolejne dni wolności… 

Po powrocie, jak zawsze starając się jak najpełniej wykorzystać trwające jeszcze „wolne” od walki, nadszedł czas na odrabianie zaległości w wizytach lekarskich, które jak wszystkie inne sprawy, rzeczy, podlegają niestety nieustannemu przekładaniu na potem, na okienko, co notabene nader często skazuje mnie na wizyty prywatne, gdyż skorelowanie terminów NFZ do placówek specjalistycznych jest nie realne w tym kraju z moimi możliwościami dotarcia na nie…

zdjęcia od lewej: Ostatni spacer po Zakopanym przed odjazdem… / Powrót… wracając miałem za sobą 4 nieprzespane doby, jednak jak zawsze było warto, a ból i zmęczenie? Nie mają żadnego znaczenia – to przeminie, a siły i piękno ofiarowane przez góry pozostaną ze mną…

Beskidy w kadrze zatrzymane

W piątek 26 września, w auli Książnicy Beskidzkiej, odbywały się doroczne obchody „Światowego dnia turystyki”, jak zawsze połączone z galą rozdania nagród w konkursie fotograficznym „Beskidy w kadrze zatrzymane”, w tym roku przebiegającym pod hasłem „Tam gdzie powracam”. Wydarzenie na które zostałem zaproszony, co było dla mnie wielką radością i niespodzianką. I tak już w stanie nie w pełni formy, acz nadal jeszcze wysokiej sprawności, jednak już w stoperach usznych (na obchodach zawsze są występy kapel folklorystycznych), dotarłem na wydarzenie.

aula Książnicy Beskidzkiej – obchody Światowego Dnia Turystki – połączone z rozdaniem nagród w XIII edycji konkursu fotograficznego „Beskidy w kadrze zatrzymane” – obchody uświetnili swoją obecnością Prezydent miasta Bielska-Białej Pan Jacek Krywult i jego zastępca Waldemar Jędrusiński, oraz inne osoby związane z władzami miasta.

I zostałem tam miło zaskoczony… otrzymałem wyróżnienie w konkursie fotograficznym, ale tym co najbardziej miło wspominam, było niezwykle serdeczne przyjęcie przez samych organizatorów, jak i uczestników, mogłem poznać osobiście wielu wspaniałych ludzi, jak i spotkać się z tymi których nader rzadko mam okazję spotykać, z wielokrotnie już wymienianych względów. Wyróżnienie które otrzymałem było zaś wspaniałym dopełnieniem tego jakże radosnego i pełnego szczęścia okresu, oraz przede wszystkim mobilizacją do dalszej pracy.

Podczas obchodów odbywały się interesujące występy artystyczne dzieci i młodzieży, wręczono również nagrody i wyróżnienia dla osób szczególnie zasłużonych dla regionu, oraz rozwoju i promowania turystyki — nagrody wręczał Prezydent Jacek Krywult

zdjęcia od lewej: Jedno z wyróżnień otrzymał również Prezes PTT Bielsko-Biała Szymon Baron – gratuluję! / …przed ogłoszeniem wyników w XIII edycji konkursu fotograficznego „Beskidy w kadrze zatrzymane” / Pan Jerzy Jurczak odczytał protokół jury konkursowego…

Wielką radością było dla mnie otrzymanie wyróżnienia w konkursie, tutaj zdjęcie grupowe z wszystkimi nagrodzonymi laureatami konkursu, w obu kategoriach wiekowych (do 16 i powyżej 16 lat)

Zgłoszone przeze mnie – wyróżnione w konkursie zdjęcie pod tytułem: „Pejzaż pisany bielą i wiatrem” – wykonane 13.02.2014 za Małym Skrzycznem

Minął pierwszy tydzień od jakże wypełniającego radością powrotu z Tatr… powoli pojawiały się dyskretne oznaki nadciągających problemów, toteż nie czekając na nadchodzącą burzę, czym prędzej wybrałem się ponownie w góry, tym razem już na krótki, na pobliski mi szlak, na Klimczok, był to jednak czwarty raz w górach na przestrzeni 8 dni – w ten oto sposób znów miało miejsce owe „po raz pierwszy”, kolejna nieosiągalna granica przez tyle minionych lat, poległa, znów udało się przesunąć nieco dalej granice tego co możliwe, a to ponownie dodało mi wiary i upewniło iż ścieżka którą podążam – leczenie które trwa już blisko trzy lata, jest właściwą i jedyną dająca na dzień dzisiejszy szansę na powstrzymanie choroby…

Powrót w góry

Minął pierwszy tydzień od jakże wypełniającego radością powrotu z Tatr… powoli pojawiały się dyskretne oznaki nadciągających problemów, toteż nie czekając na nadchodzącą burzę, czym prędzej wybrałem się ponownie w góry, tym razem już na krótki, na pobliski mi szlak, na Klimczok, był to jednak czwarty raz w górach na przestrzeni 8 dni – w ten oto sposób znów miało miejsce owe „po raz pierwszy”, kolejna nieosiągalna granica przez tyle minionych lat, poległa, znów udało się przesunąć nieco dalej granice tego co możliwe, a to ponownie dodało mi wiary i upewniło iż ścieżka którą podążam – leczenie które trwa już blisko trzy lata, jest właściwą i jedyną dająca na dzień dzisiejszy szansę na powstrzymanie choroby…

Szyndzielnia 1026m n.p.m. w złotych jesieni barwach…

zdjęcia od lewej: „Moja góra” – Klimczok 1117m n.p.m. / szczyt który towarzyszy mi od trzeciego roku życia, szczyt który zawsze łaskawie mnie przyjmował w swe progi… / Panorama z Klimczoka w kierunku Beskidu Żywieckiego i Tatr…

Kolejne dni znów wypełniały sprawy zaległe, coraz częściej też pojawiały się sygnały nadchodzącej następnej batalii… tym nie mniej łudziłem się że przede mną, o ile wszystko przebiegnie w miarę typowo, bo doprawdy trudno tu używać jakichkolwiek „pewników” czy założeń, liczyłem na okres „wahań”. Jest to czas w którym organizmem targają stany skrajne, o błyskawicznej amplitudzie zmian, od stanów umiarkowanie dobrych, po nagłe załamania, z występującymi cała gamą różnych trudnych do zniesienia objawów, trwających od godzin po dobę, dwie, po czym ponownie choroba się cofa i następuje krótka stabilizacja. Taki okres pojawia się zawsze na końcu okresu dobrego, zapowiadając nadchodzące załamanie i odwrotnie podczas okresu walki, gdzie zapowiada wyjście z niego. Czas taki może trwać od 7 do nawet 14 dni, nim okresy wycofania zanikną, a atak przejdzie w fazę ciągłej batalii…

…perłami rosy okraszone mchy / rejon Klimczoka, Beskid Śląski 28.09.2014

Tym razem ponownie miałem szczególne powody by mieć taką „nadzieję” liczyłem bowiem że taka krótka stabilizacja trafi dokładnie w dzień w którym odbywała się… III edycja charytatywnej imprezy górskiej „Ludzie gór dla człowieka gór”. Imprezy prowadzonej przez wspaniałych ludzi, na którą ściągają ludzie dobrej woli, łącząc się ze mną w trudzie mojej walki, wspierając ją, więc bezpośrednio ją umożliwiając… dwa razy pomimo podejmowania do samego końca prób dotarcia na nie, nie udało się to… tym razem tak niewiele było trzeba, ot odrobiny szczęścia, przecież zasadniczy atak jeszcze nie nadszedł, walka nie zamknęła mnie w czterech ścianach… tylko jeden dzień…

…wracają z Klimczoka na Szyndzielnię, już wieczorową porą, niebo żegnało mnie pięknym pokazem ferii barw odmalowanych przez ostatnie promienie zachodzącego słoneczka – był to równocześnie XIII mój wypad w tym roku w góry – zdarzenie które samo w sobie jest wspaniałym osiągnięciem i dowodem, że obrana droga – jest jedyną właściwą, że prowadzi ona mnie ku światłu i życiu, znad krawędzi ciężkiego kalectwa i śmierci – wszystko to jednak możliwe jest wyłącznie dzięki Wam którzy mnie wspieracie… DZIĘKUJĘ!

„Ludzie gór dla człowieka gór – Geo Park Glinka”

Przed dzień wyjazdu na już trwającą imprezę, jako że po raz pierwszy w jej historii trwała ona aż trzy dni (od 10 do 12.10.2014), mój stan wciąż wahał się pomiędzy skrajnościami, ale wciąż pozostawała nadzieja że się uda… Gdy otwarłem oczy kolejnego dnia – 11.10.2014, wiedziałem że opatrzność sprawiła iż oto dostałem ten dzień – ten w którym mogę dotrzeć na imprezę, by poznać wszystkich tych wspaniałych ludzi… i tak wyruszyliśmy, skłamałbym tutaj gdybym napisał że się nie krępowałem, że nie było nerwów…oj były, a jakże, toż jak wszech wiadomo raczej mało medialnym człowiekiem jestem, raczej typowym „człowiekiem gór”, tutaj jednak był to przecież przypadek szczególny – bo jechałem na spotkanie z takimi samymi ludźmi gór, ludźmi dzięki którym trwam i walczę…

Po dotarciu na miejsce miałem jeszcze nadzieję że wślizgnę się niepostrzeżenie na spotkanie i nie wadząc nikomu porozglądam się nim przedstawię 🙂 hm… najkrócej mówiąc nic z tego nie wyszło, ku mojemu zaskoczeniu, zostałem od razu zidentyfikowany przy bramce do ośrodka rekreacyjno – sportowego „GEO Park Glinka”, gdzie odbywał się drugi dzień imprezy. Zaraz też pojawili się organizatorzy, osoby które od tak dawna chciałem poznać… nareszcie słowa pisane tylko wirtualnie mogłem wypowiedzieć do nich – dziękuję…

zdjęcia od lewej: Moje plany przemknięcia niezauważonym przez bramkę spaliły na panewce po tym jak zostałem natychmiast zidentyfikowany przez Yardo Pietrzyka 🙂 wkrótce potem pojawili się wspaniała Joasia i Piotr – jedni z pomysłodawców i twórców imprezy „Ludzie gór dla człowieka gór” / Ze wspaniałymi ludźmi na imprezie w GEO Park Glinka – od prawej Yardoo Pietrzyk, niesamowity mistrz gitary klasycznej Mariusz Goli, Joanna Zolichowska (jedne z współtwórców idei imprezy), ja, Gerwazy Gennaro Henrykowski, oraz prezentująca pyszny żurek Sylwia Rusin (twórczyni wraz z Piotrkiem Trojakiem imprezy) – to był dla mnie wielki zaszczyt móc Was poznać…

Cóż to było za wspaniałe wydarzenie… tyle wspaniałych ludzi, tyle ciepała… doprawdy nie spodziewałem się tak życzliwego przyjęcia i właśnie dzięki temu, dzięki tak bezpośredniej i serdecznej atmosferze cały stres czmychnął, zastąpiony przez niczym nie skrępowaną radość… z bycia tam, poznania Was wszystkich, z rozmowy…

Kolejne minuty, potem godziny zlały się w jedną wielką radość… czułem się wśród Was jak wśród wieloletnich Przyjaciół, ale nade wszystko przepełniała mnie wdzięczność… dziękuję Wam za Waszą obecność, wsparcie, za każde ciepłe słowo pod moim adresem, moja walka trwa i jest możliwa wyłącznie dzięki takim ludziom jak Wy…

zdjęcia od lewej: Podczas imprezy czynny był sklepik, prowadzona była również sprzedaż rękodzieł pracowni artystycznej „Gliniana Koniczynka” z której sprzedaży część dochodu wsparła pulę środków zebranych na moje dalsze leczenie. / Tak długo oczekiwana – rozmowa z Sylwią Rusin…

Czas płynął, powoli zbliżała się chwila mojego odjazdu. Nim jednak to nastąpiło udało mi się załapać na niezwykle miłą atrakcję, notabene jedną z wielu na imprezie, na zjazd tyrolką. Tak… niby zwykła rzec, dla mnie jednak wyjątkowa, brak w moim życiu w ostatnich latach takich radości… takie drobne radości, wydarzenia, spotkania, rozmowa, śmiech, to wszystko dla mnie odkrywanie uroków życia na nowo, powracanie do „normalności” brutalnie odebranej przez chorobę.

Przyznać się jednak tutaj muszę że w tamtej chwili szybko już słabłem, ilość bodźców, tudzież rozmów, zaczynała odbijać się na moim stanie, nic to… jak zawsze takie sensacje i w ich pokłosiu rachunek, najczęściej w postaci bólu głowy, niedowładów, szumów i zawrotów, pozostawiam „na potem”, to cena która jest niczym w porównaniu do radości spotkania z Wami, oraz poczucia „normalności” – wolności… przede wszystkim zaś wolności wyboru – że ja chcę / chcę tu być, chcę  rozmawiać – nie choroba „chce”… to wspaniałe uczucie, móc decydować o własnym życiu. I wszystko zapewne skończyłoby się dobrze gdyby nie… hm… no cóż,  przeholowanie, a raczej nie przewidzenie, wszystkich możliwych implikacji zjazdu na tyrolce, zapomniałem otóż w ferworze radości że samo tarcie tyrolki o linę powoduje bardzo głośny gwizd… i to była ta przysłowiowa kropla, która sprowokowała atak…

zdjęcia od lewej: II dzień imprezy „Ludzie gór dla człowieka gór” odbywał się na terenie ośrodka „GEO Park Glinka”, jedną z wielu atrakcji tego dnia był zjazd tyrolką / II dzień imprezy kończył się noclegiem w schronisku na przyodzianej w jesienne barwy Kubiesówce…

Po zjeździe z narastającymi już świstami i zaburzeniami równowagi, które starałem się jak tylko mogłem maskować, wysłuchałem niesamowitego Mariusza Goli, który dzięki Sylwii Rusin, wiedząc iż muszę już jechać, zagrał specjalnie jeden ze swych kawałków, to było niezapomniane przeżycie artystyczne, nie bez powodu nazywa się Mariusza „wirtuozem gitary” gdyż w samej rzeczy tak właśnie jest, podczas gry zespala się z instrumentem, on sam staje się muzyką, przepełnioną pasją i emocjami… dziękuję za tą możliwość.

zdjęcia od lewej: Mistrz gitary Mariusz Goli / To było wspaniałe – móc spotkać i poznać Was wszystkich…

Tuż potem wsiadłem do samochodu i opuściliśmy to wspaniałe wydarzenie… i tuż potem, w kilka minut po wyruszeniu, nie zdołałem już powstrzymywać narastającej fali ataku… straciłem przytomność na kilkanaście minut, oczywiście sam nie wiem dokładnie na ile, ale sądzę że około 20 minut trwało nim zimny nawiew z klimatyzacji (dziękuję Basiu) mnie ocucił… już niestety w pełnoobjawowym załamaniu… pokłosie wystawienia na dźwięki… czy żałuję? Czy teraz bardziej bym się „chronił”, czy zrezygnowałbym ze zjazdu? Nie – nigdy 🙂 ponieważ jak i w górach, tak i w tym przypadku, rachunek który wystawia choroba jest nader wart zapłacenia, ból przeminie, mózg odnajdzie równowagę, a to czym mnie wzbogacił ten wypad, ludzie których mogłem poznać – pozostaną w moim sercu na zawsze 🙂 no może dziś tylko założyłbym stopery uszne zanim zapakowałem się na tyrolkę… 😉

zdjęcia od lewej: Dziękuję Wam za tak ciepłe i serdeczne przyjęcie… / Dolna stacja tyrolki – nie mogłem się oprzeć tej atrakcji…

Ostatnie dni wolności – druga utrata przytomności…

Po upadku jaki miał miejsce po powrocie z imprezy, kolejna doba była dość trudna… mimo wszystko znów udało się mi pozbierać, na tyle by w warunkach już częściowo chronionych, tudzież z mocno ograniczoną ilością bodźców normalnie funkcjonować. I generalnie gdybym wówczas nie wystawił się na kolejna ich falę, być może zyskałbym jeszcze kilka dni nim choroba by w pełni zaatakowała, jednak przede mną było ważne wydarzenie, tym razem mniej miłe, ale istotne z punktu widzenia samego leczenia.

Jak bowiem wiecie prócz boreliozy, która jest najważniejszym z trapiących mnie demonów, mam również uszkodzony kręgosłup, wymagający minimum raz na rok, półtorej, w zależności od rozwoju sytuacji kontroli diagnostycznej, określającej jego aktualny stan, co pozwala określać dalsze kroki w kontekście rehabilitacji, ale też życia codziennego. Poprzednia wykazała iż nastąpiło niewielkie pogorszenie, ale generalnie należy uznać za sukces tak daleko idące spowolnienie jego degradacji.

W ostatnich jednak miesiącach doszło do znacznego zaostrzenia zespołu bólowego, czasem wkraczającego poza moja „czerwoną strefę” czyli do poziomu trudnego już do zniesienia. To przyspieszyło nieco decyzję o diagnostyce (poprzednia kontrola miała miejsce ponad rok temu), istotne było bowiem by wyeliminować możliwe podejrzenia, czy za zaostrzenie odpowiada: stan zapalny, pogorszenie (zwiększeniu ucisku na korzenie nerwów obwodowych) stanu samego kręgosłupa, czy jest to kolejne szaleństwo boreliozy, która  wykorzystuje wszystkie miejsca słabe i chore by atakować, generując dowolny ból i objawy.

zdjęcia od lewej: Radość po zjeździe tyrolką 🙂 wkrótce potem choroba znów zaatakowała… / Ośrodek „GEO Park Glinka” – ścianka wspinaczkowa o zachodzie słońca

Badanie to było już przeze mnie ze względu na stan dwa razy wcześniej przekładane… tym bardziej zależało mi by je już wykonać, wiedziałem bowiem że jeśli nie teraz, to następna okazja może być dopiero końcem roku, lub początkiem 2015… toteż maksymalnie zmobilizowany pojechałem taksówką (oczywiście w stoperach) do kliniki. Osoby nie znającego specyfiki tego badania mogą nie wiedzieć dlaczego jest ono dla mnie uciążliwe, samo badanie nie generuje żadnego bólu, jest nawet… przyjemne, jedynie osoby z klaustrofobią mogą tu mieć pewne kłopoty jako że odbywa się w raczej ciasnej tubie, ale otwartej po obu jej końcach. Problemem z mojego punktu widzenia natomiast jest dźwięk generowany przez cewki samego aparatu, jest to bardzo głośny, o zmiennym natężeniu i wysokości tonów dźwięk, grubo powyżej 100dB (dla porównania 130dB to hałas startującego odrzutowca, a 100 dB pracujący bardzo blisko młot pneumatyczny). Oczywiście personel wyposaża w podwójny zestaw ochronny – w stopery uszne, oraz słuchawki, mimo wszystko jednak ilość dźwięku docierająca do ucha jest bardzo duża.

Rozpoczęło się badanie… już po kilku minutach poczułem falę ciepła, potem wzrok stał się mętny, a w centralnej części pola widzenia pojawiła się czarna szybko rozrastająca się plama… spadałem w tunel, pojawił się natarczywy ból głowy w potylicy i… znów utraciłem przytomność… odpłynąłem na dobre kilkanaście minut (jako że miałem wykonywany równocześnie rezonans dwóch odcinków kręgosłupa, badanie rwało prawie 40 minut). Z odrętwienia wyrwał mnie wyjeżdżający wraz ze mną blat do badań. Pani technik najwyraźniej myślała – w czym solennie ją utwierdziłem iż zasnąłem… i dobrze, po cóż teraz panika, cel został osiągnięty – badanie wykonane… w chwili obecnej (14.11.2014) wyniki które rzucą mam nadzieję światło na powstałe problemy, są gotowe do odebrania, acz ze względu na atak choroby nie zdążyłem jeszcze odebrać…

Zanim zamkną się drzwi…

Nim przejdę do tego mniej radosnego rozdziału – do walki, cofnę się jeszcze pozwólcie nieco wstecz, by podzielić się z Wami innym ważnym dla mnie sukcesem. Otóż w połowie sierpnia 2014r, po przeszło czterech latach, udało mi się zebrać wymaganą liczbę punktów GOT i po weryfikacji w Centralnym Referacie Weryfikacyjnym GOT PTTK w Krakowie, przyznano mi odznakę GOT „Za wytrwałość”.

Przyznanie odznaki „Za wytrwałość” było dla mnie ważnym wyróżnieniem, gdyż zdobyta została w bardzo trudnych latach mojego życia, stając się tym samym czymś znacznie więcej niż tylko kawałkiem blachy… stając się symbolem upory i zwycięstwa woli nad słabościami ciała…

Może się wydawać iż jest to tylko kawałek blachy, ot odznaka i tyle, w istocie tak jest, ważne jest jednak to co ona symbolizuje – a symbolizuje wiele powrotów w góry, symbolizuje upór i wolę, symbolizuję wreszcie wolę życia i pragnienie wolności, wolę pisaną miłością do gór – a znów przypomnę wedle niektórych miało to być przecież niemożliwe… stąd ma ona dla mnie dużą wartość, tym większa iż przyznana w tak trudnych lata mojego życia.

Triumfalny powrót choroby – nowa batalia…

W stanie mocnego wstrząsu z niemałymi kłopotami powróciłem z badania rezonansem do domu… i to był ostatni dzień wolności, już w nocy ostatecznie rozwinęły się pełne objawy ostrego załamania. Przynajmniej tak wówczas myślałem… choroba szybko przypomniała mi że nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa i że nadal jest całkowicie nieprzewidywalna… przypomniała mi to ostrym, zmasowanym atakiem zawrotów głowy, atakiem którego skrajne natężenie na szczęście zdarza się bardzo rzadko, ostatni taki atak miał miejsce ponad rok temu. Jest to stan w którym najmniejsza zmiana położenia głowy, z pozycji neutralnej, w lewo, w prawo, nie daj Boże w dół, czy w górę, powoduje natychmiastowe skrajne nasilenie zawrotów, aż po stany bliskie utraty przytomności… podobnie oddziałuje nawet lekki szelest, jakikolwiek ruch w zasięgu wzroku, nie pomaga też zamknięcie oczu, ba… wręcz przeciwnie, jedyne co można – co trzeba robić, to wpatrywać się w jeden odlegiwały punkt, nie poruszając nawet o milimetr, co przy lekkim oczopląsie jaki się pojawiał okresowo, było nader trudne… następstwem takich zawrotów oczywiście były głośne szumy i piski uszne, aż  po niedosłuch, mdłości, uczucie spadania w studnię, zawężenia pola widzenia, oraz ostry ból głowy w części potylicznej i ciemieniowej. Nie ułatwia sprawy że w takim stanie niemożliwe staje się również położenie, taka zmiana ułożenia głowy nie wchodzi w grę, więc wpół siedząc, w ciemnym pokoju, nie zdolny do samoobsługi, w stoperach, trwałem… godzina za godziną… aż nareszcie zmorzył mnie sen…

Kolejne dni wyglądały bardzo podobnie, tym razem atak bardzo opornie ustępował z tej ostrej postaci, trwało to aż cztery dni, z wielka ulgą przyjąłem jego lekkie cofnięcie, do poziomu „standardowego” załamania… ataki takie należą do tych które bardzo mocno odciskają się na psychice, zawsze po nim, obawiam się jakichkolwiek dźwięków, ruchu, boję się nawrotu w tak przykrym stopniu.

I tak z wielkim hukiem drzwi jakże wspaniałego okienka wolności, gdy choroba się cofa, zamknęły się z łoskotem… kolejne dni przynosiły ze sobą kolejne ataki, z bardzo różnymi implikacjami, z szerokiego wachlarza możliwych objawów jakimi mnie raczy choroba… i tak trwam, czekając aż wciąż trwająca (słowa te pisałem 14.11.2014) batalia odstąpi, wypuszczając mnie ku światłu i pięknu tego świata, oraz aktywnego życia…

W okowach choroby… gdy świat skupia się do jednej myśli – przetrwać, gdy ból wyniszcza, a wycieńczone walką ciało nie znajduje w śnie którego nie ma odpoczynku, wówczas powracają do serca te wszystkie obrazy, to piękno całe, ofiarowane przez góry, oraz wszystkie dobre i piękne chwile, to one i bliscy którzy wspierają pozwalają trwać i unieść ten ciężar…

Cykliczne szaleństwa choroby… tutaj jeden z objawów zaostrzenia, pojawiający się najczęściej pod koniec i na początku załamania, zasinienia skóry, krwiaki, obrzęki naczyniowe prowadzące do ostrego rwącego bólu, oraz nasilone zaburzenie czucia powierzchniowego, skutkujące powstawaniem niezauważanych przeze mnie zranień…

Droga ku zwycięstwu w kontekście osiągnięć minionego okienka wolności…

Pozwolę sobie jeszcze raz powrócić do szeroko opisanego pod kątem wydarzeń okresu wolności, gdyż doprawdy był to czas wyjątkowy… i z tego właśnie powodu, jak i oczywiście radości, tak szeroko go opisałem, gdyż wydarzenia w nim zawarte, ich liczba, oraz stopień aktywności w jakim mogłem uczestniczyć w życiu, był niespotykany i jest jasnym i bardzo ważnym – kolejnym – dowodem że zmiany w centralnym układzie nerwowym jakie spowodowała borelioza, w tym właśnie hieper-nadwrażliwość na bodźce dźwiękowe i słuchowe, niedowłady w tym zarówno dłoni, jak i nóg, nasilony ból, zaburzenia jelitowo-żołądkowe, zaburzenia równowagi, drżenie samoistne mięśni, oraz zanik czucia powierzchniowego – NIE SĄ ZMIANAMI O CHARAKTERZE STAŁYM I NIEODWRACALNYM – ponieważ w okresach wycofania choroby, coraz szersza gama tych objawów ulega daleko idącemu WYCOFANIU – w stopniu o którym jeszcze nie mogłem marzyć półtora roku temu, ba.. jeszcze rok temu większość z rzeczy jakie miały miejsce w tym okienku byłoby nie możliwe, jak choćby powrót w Tatry, czy spotkania z Przyjaciółmi.

To szalenie ważny wniosek, ponieważ jego implikacje są takie że POMIMO WYNISZCZENIA ORGANIZMU NIE DOSZŁO DO ZMIAN KTÓRE BYŁBY NIEODWRACALNE, a to oznacza że wciąż jest szansa na pełny powrót do zdrowia, z pominięciem oczywiście problemów nie związanych z samą boreliozą, jak częściowo niedowłady nóg, zanik czucia powierzchniowego w rejonie uda i łydek, oraz zespół bólowy, jako że jest to pokłosiem uszkodzenia kręgosłupa, na którego problemu rozwiązania przyjdzie mam nadzieję czas po powstrzymaniu boreliozy.

Nosal 19.09.2014 – kontemplując piękno…
To właśnie takie chwile, zapisane w sercu, pozwalają wytrwać gdy nadciągnie zło…

Obala to również kolejny z wielu wysuwanych przez wielu twardogłowych, o szczelnie zamkniętych umysłach, lekarzy, którzy jakże często starali pozbyć się problemu w postaci mojej osoby, podejmując próby zaszufladkowania do jeden z chorób, zespołów, etc, twierdząc że to są nieodwracalne następstwa uszkodzenia układu nerwowego, tudzież mózgu, ba… byli i tacy co twierdzili że całkiem krótkie przede mną w stanie sprawności fizycznej życie, że wkrótce będę w stanie wegetatywnym… dzięki Bogu od chwili wypowiedzenia tych słów minęło 5 lat, co w kontekście tamtych rokowań jest o jakieś cztery za dużo, a mi udało się powstrzymać rozwój choroby w mózgu co definitywnie rozstrzyga i potwierdza wynik rezonansu mózgu wykonany rok temu (więcej o tym we wpisie: 2/2014), a teraz powoli, ale stale, w każdym okresie wycofania choroby, widać coraz głębsze i pełniejsze wycofanie destrukcyjnych objawów ze strony centralnego układu nerwowego, jak i pozostałych, a to wytrąca kolejny argument z ich niespójnych, niczym nie popartych rokowań, dowodzi za to jasno że obrana droga – droga długotrwałej antybiotykoterpaii opartej na prężenie rozwijanej metodzie ILADS, była decyzją dobrą i jedyną która mogła w tak zaawansowanej chorobie pomóc.

Jak zawsze w przy takiej okazji pragnę Wam serdecznie podziękować, gdyż mój opór, determinacja już dawno musiałby polec pod naporem nieleczonej z braku środków choroby… to że jestem, trwam i walczę, że mogę od nowa odnajdywać radość życia, jest wyłącznie Was wszystkich którzy mnie w tej walce wspieracie zasługą… osiągnęliśmy już bardzo wiele, przede mną na pewno jeszcze nie jeden zwrot akcji, gdy to choroba zaskoczy mnie nowymi szaleństwami, miesiąca walki, ale po minionych już blisko trzech latach leczenia widać że kierunek w którym zmierzamy jest właściwy – dziękuję…

zdjęcia od lewej: Zawsze do przodu, póty oddechu starczy, póty nogi niosą, zawsze do przodu… / 19.09.2014 – zachód słońca na Nosalu…
skalny pies, niczym zaklęty w skale owczarek pasterki, zapatrzony w Giewont snu dobrego rycerza pilnuje…


Sebastian Nikiel / U MNIE – wpis numer: 4 / 2014  aktualizacja: 20.11.2014