U MNIE 3-2015

U MNIE – wpis numer:  3 / 2015  aktualizacja: 26.08.2015

Zagadka… 

Czas…zagadka niepojęta, odliczany wspólnie dla wszystkich, odczuwany indywidualnie przez każdego z nas inaczej. Nazbyt spieszny gdy szczęściem wypełniony, nazbyt wolny gdy problemami i cierpieniem naznaczony. Tak oto minęło od ostatniego wpisu w dziale „U mnie” przeszło trzy miesiące… znów wczesna, soczysta, młodego lata zieleń, nieubłaganie w dojrzałą przechodzi, znów trawy coraz powszechniej w żółć strojne, a na polach rzędami bele z sianem stoją.

Czas… trzy miesiące zupełnie niepostrzeżenie umknęło z kart życia, a równocześnie czas ten dłużył się w kontekście codziennych spraw aż nadto bardzo… to właśnie jego dziwna, tajemnicza i osobliwa natura. Czas ten w swym przebiegu tym razem jaskrawą wyrysował granicę, gdyż pierwszą jego część, do której trzeba zaliczyć aż przeszło dwa miesiące, wypełniły wymuszone, wymogami systemowymi, wizyty lekarskie. I to właśnie te wyjścia „priorytetowe” sprawiły że trwający nieustannie od początku maja okres zmasowanego ataku choroby przedłużył się aż do początku lipca, a następnie po kilku dniach „odpustu” znów zatriumfował w moim życiu, aż do 27.07.2015, gdy zaczęły ponownie pojawiać się pomyślne znaki zwiastujące poprawę… granica zazwyczaj płynna, tym razem oparta w urzędowych zmaganiach, nader była oczywista i o tych dwóch jakże antagonistycznych okresach, tym co je wypełniało traktować będzie niniejszy wpis.

Urzędy i ich zawiłe metody na „uzdrawianie”…

Pozwólcie że jeszcze pozostanę przy temacie walki papierkowo-systemowej, nie idzie tu nawet o wyrzut własnej goryczy i złości, a byłoby, oj było, co wyrzucać (jak zresztą w przypadku każdego innego chorego w naszym kraju), lecz o paradoksy, pułapki systemu jakie czyhają na chorych. Zdrowemu człowiekowi, który nie ma kontaktu z komisjami lekarskimi ZUS zdawać by się mogło że nie ma o czym mówić, jest komisja, idzie się z papierkiem od lekarza i to tyle… Prawda jednak o działaniu takich instytucji jest nader bardziej złożona. Wychodzi w niej na jaw cały bałagan, zła organizacja, oraz działania przeciw choremu. W efekcie mamy do czynienia z kuriozalną sytuacją gdy chory wchodząc na takową komisję z góry jest… winy i dopiero musi udowodnić swoją niewinność, czy mówiąc wprost wchodzi z założenia zdrowy i dopiero musi udowadniać swoją chorobę.

Sprawa nader irytująca i żenująca, wręcz poniżająca, gdy tak spojrzeć na tę sprawę okazuje się że nie jest już ona tak prosta, gdyż w istocie pacjent musi iść na tokową „randkę” obkuty jak na maturę, oraz uzbrojony w jak największą ilość papierów. To wszystko prowadzi zaś do paradoksów, że chory miast iść po wsparcie, idzie jak na przesłuchanie w roli oskarżonego…

To tylko sama oprawa komisji, nim jednak do niej dojdzie trzeba owe papiery zebrać… i tu czyha kolejna pułapka, gdyż chory przedkłada w ZUS wnioski wypełnione przez lekarzy prowadzących no właśnie… chyba wszyscy wiedzą jak w tym kraju wyglądają terminy u specjalistów, a czy to obchodzi sam ZUS? Bynajmniej, chory ma 4 tygodnie od wystawienie pierwszego podpisu na zaświadczeniu / zaświadczeniach (druk N9) lekarza do chwili w jakiej ma je złożyć w ZUS, jeśli tegoż nie uczyni… no cóż takie zaświadczenie traci ważność i chory zostaje z niczym. No właśnie… i jak w tym kraju, chory o złożonej chorobie, z wieloma chorobami współistniejącymi, leczony u wielu specjalistów, ma dajmy na to skoordynować 5 lekarzy różnych specjalizacji w 4 tygodnie? Zwyczajowo terminy na NFZ są oddalone od siebie o co najmniej kilka miesięcy… ba, dobrze jest jak do samego neurologa uda mi się dwa razy do roku dostać… więc jak to uczynnić? Tak, dobrze zapewne myślicie – prywatnie, za nie małe pieniądze, które musi wyłożyć rencista z renty wynoszącej niespełna 800zł, to kolejny z wielu przykładów polskich paradoksów. Jako że nie ma on oczywiście wyjścia musi te środki wyłożyć, a i tu czeka kolejna niemiła niespodzianka, bo obecnie nawet za pieniądze, trudno skoordynować tyleż wizyt w tak krótkim czasie (przynajmniej u nas), nie trzeba oczywiście dodawać że ich nie skoordynowanie jest na rękę samemu ZUS-owi.

…w trakcie „wędrówek” za papierkami dla ZUS

Kolejna, za to najważniejsza, pułapka czyha w samym prawie określającym jednostki chorobowe. Dotyczy to jak łatwo się domyślić stricte boreliozy… Co rok liczba chorych na boreliozę rośnie o około 10 do 12 000 przypadków, przy czym są to liczby wyłącznie szacunkowe, w rzeczywistości mogą być one znacznie wyższe, gdyż szacowny rząd zniósł obowiązek zgłaszania, jak w przypadku innych chorób zakaźnych, przez lekarza nowych przypadków w regionalnych centrach epidemiologicznych. W efekcie zgłaszane są tylko niektóre przypadki, jakże łatwy i tani to sposób na zniwelowanie ilości zachorowań, toż to prawdziwe perpetuum mobile, samoczynne, masowe uzdrowienie…

To jednak wyłącznie wierzchołek góry problemów, oficjalnie w standardach ZUS – NIE MA – takiej jednostki chorobowej jak przewlekła, wyniszczająca i prowadzącego do trwałego inwalidztwa borelioza… skandal nad skandale i jasny przekaz, że czynniki państwowe nadal zamiatają narastający problem pod dywan niewiedzy, celowo rozdmuchując oficjalne informację że to właściwie taka cięższa grypa… ot cztery tygodnie leczenia i po kłopocie. Gdy tymczasem równie oczywistym i nie podważalnym jest fakt że leczenie standardowe, oferowane przez NFZ skutkuje jedynie u około 65 – 75%, pod warunkiem że zostało wdrożone w krótkim czasie od zakażenia, a sam chory jest w dobrej formie fizycznej nie mając żadnych obciążających chorób współistniejących, osłabiających organizm, czy obciążeń genetycznych. Reszta, do której i ja się niestety zaliczam, czyli od 35 do 45% chorych nie reaguje wcale, albo uzyskuje jedynie krótkotrwałą poprawę, po czym następuje, zazwyczaj bardzo silny regres choroby.

Co wówczas? Niektórzy trafia na „powtórkę” leczenia NFZ, czasem i kilka razy, a jeśli nadal nie ma u nich trwałej poprawy, a równocześnie nie udało się „rozmnożyć” choroby lekarzom, jako że w takich sytuacjach nader często wkleja się im łatki typu „niespecyficzny typ stwardnienia rozsianego”, „polineuropatia obwodowa o nieznanej genezie”, „nerwica” i inne „miłe” choroby zamykające problem. Tak, tak, bo na tym etapie pacjent jest już „problemem” dla lekarzy i systemu, gdyż jeśli powyższe zabiegi się nie udały, chory wpada w pustkę prawną – NIE ma takiej jednostki chorobowej, a równocześnie chory „nie” chce wyzdrowieć… jego stan często szybko się pogarsza, rośnie ilość problemów neurologicznych, ale oficjalnie ma być wszystko w porządku, a że nie jest… no właśnie…

Tak więc chory startujący na komisję w takiej właśnie sytuacji, staje przed nie lada wyzwaniem, żeby uwypuklić jeszcze bardziej ten paradoks dodam że ISTNIEJE takaż jednostka choroba – jako choroba zawodowa dla… leśników i rolników, jakże miło… wygląda więc na to że inni kompletnie nie są narażeni na zakażenie boreliozą, lub innymi chorobami przenoszonymi przez kleszcze! Kolejny, jakże pomysłowy patent na zniwelowanie problemu… owszem, z czym nie dyskutuję, obie te grupy zawodowe, są najbardziej narażone na kontakt z kleszczami, tyleż tylko że dziś to już nie bardzo jest aktualne, jako że wcale nie ma już takiej potrzeby by iść do lasu, lub siedzieć przez pół dnia w trawie, by na takiego niechcianego gościa się narazić. Wystarczy czasem przejść się po ogrodzie, trawniku, a nawet pobawić z psem który akurat takiegoż delikwenta przyniósł w sierści. O zarażenie jest nader łatwo, daleko łatwiej niż chciałby tego rząd, podsumowując leśnicy i rolnicy chorzy być mogą a cała reszta nie i basta.

Co więc w takowej paranoidalnej sytuacji? I tu sprawa dotyka już samych lekarzy, oraz tego w jakie zdołaliśmy się uzbroić papiery. Lekarz bowiem nie wydaje orzeczenia ze względu na przyczynę stanu, tudzież pustoszącą organizm boreliozę, lecz na podstawie obrazu klinicznego, inaczej mówić rentę wydaje się na skutki choroby, pomijając ją samą… u mnie choroba przez lata bezkarnego pochodu poczyniła ogrom spustoszenia, toteż owych skutków nie brak, jest aż nadto i ze sporym zapasem na czym się oprzeć, ale już w przypadkach chorych na początku tej drogi, lub z lżejszymi przypadkami, może i czasem dochodzi do kuriozalnych w skutkach sytuacji gdy chory NIE otrzymuje renty. Mało tego, w takiej sytuacji powinien on się zarejestrować na bezrobociu by pozostać choć ubezpieczonym, ale przecież by móc to zrobić musi posiadać orzeczenie lekarza o zdolności do pracy, a jak może go posiadać będąc chorym! I tak oto dotarliśmy do kolejnej pułapki… prawnej dziury i zaprzeczenia.

By było jeszcze śmieszniej dodam że w Polsce istnieje podwójny system orzecznictwa, ZUS w kwestiach rentowych, oraz Państwowe Orzecznictwo ds Niepełnosprawnych. Oba zajmują się tym samym, acz z innymi skutkami, samo istnienie dwóch typów komisji zajmujących się tym samym – orzekaniem stanu zdrowia chorego, jest paradoksem, ale jeszcze większym z nich jest że zdarza się że orzeczenia każdej z instytucji się WYKLUCZAJĄ, to zupełnie tak jakby kogoś oskarżono, a jego sprawę rozstrzygano przed dwoma ławami sędziowskimi naraz, a potem jakby w jednej dostał on wyrok skazujący, w drugim uniewinnienie… nieprawdaż że co najmniej dziwne? Oczywiście sytuacja ta powoduje wymóg dublowania papierów przez chorego, które musi kompletować nie tylko dla ZUS, ale i Państwowego Orzecznictwa, tu na szczęście nie są oni już tak rygorystyczni, znając ową paradoksalną sytuację i akceptują kopie z kopii papierów dla ZUS, zresztą i sam przebieg komisji, fakt że nie jest ona jedno, lecz trzy osobowa, sprawia że są one dużo bardziej wiarygodne i pro-ludzkie.

Gdy więc przyjrzeć się temu z boku, tym wszystkim pułapką i paradoksom, zaczyna dobrze być widać w jak trudnej sytuacji jest chory i wobec jakiego staje on wyzwania… by jednak nie pisać wyłącznie w negatywach o systemie ZUS i NFZ, dla zachowania sprawiedliwości, dodać trzeba że istnieją oczywiście i druga strona medalu, której sam byłem wiele razy świadkiem. Jest bowiem wiele osób które próbują naginać fakty o swym stanie zdrowia, oraz wykorzystywać system by otrzymać świadczenie i tu czujność i gęste sito systemu jest konieczne, są jednak jak wymieniłem powyżej, a są to tylko niektóre z nich, pułapki, oraz paranoje prawne, stanowiące mur dla tych którzy rzeczywiście są ciężko chorzy.

Jak więc widać ostatnie tygodnie, w kontekście standardowego zaostrzenia, co wiąże się z całkowitym ograniczeniem możliwości wychodzenia, koniecznością unikanie bodźców, szczególnie ruchliwych ulic, miasta, rozmów, dotarcie na wszystkie te wymuszone wizyty było dla mnie nie lada wyzwaniem. I to właśnie takie wyjścia nazywam „priorytetowymi” – są to wymuszone sytuacją wyjścia, o wysokim priorytecie ważności.

zdjęcia od lewej: Pomimo zmęczenia i notorycznych ostrych ataków choroby, sprowokowanych wychodzeniem poza dom w stanach gdy tego robić nie powinienem, gdy tylko był cień szansy wyrywałem się na spaceraki po okolicy, choćby tej najbliższej, choćby na chwilę… tu potok w Krzywej (o tej samej nazwie) 11.06.2015 / w oczekiwaniu na rezonans magnetyczny odcinka szyjnego kręgosłupa 24.06.2015

Jednak cena za takie wojaże bywa baaardzo sroga, czasem wręcz trudna do udźwignięcia, w czasie tym dwukrotnie utraciłem przytomność, w reakcji na zmasowane bodźce dźwiękowe, notorycznie zmagałem się z zmasowanymi atakami bólu głowy, zawrotów, splątania i nasilonych zaburzeń koordynacji ruchowej. Do szerokiej gamy kosztów, których nie będą tutaj wymieniał, jako że było to wielokrotnie poruszane we wpisach wcześniejszych doliczyć trzeba permanentną bezsenność, która również jest skutkiem pobudzenia centralnego układu nerwowego w okresie gdy bodźce powinny być nader skromne.

zdjęcia od lewej: …w „papierkowej-podróży” / z moim wiernym Przyjacielem na spaceraku / Lipnik Kopiec 11.06.2015

W efekcie raz po raz trafiały się maratony, to 24, to 36 do 40 godzin, a wszystko to razem, w połączonym działaniu spowodowało zaburzenia „naturalnego” cyklu zaostrzenia i wycofania boreliozy co doprowadziło do drastycznego przedłużenie okresu załamania, jako że organizm nie miał po prosu czasu odbić się od dna… i to właśnie wraz z wymienionymi koszami stało się przyczyną tegoż że był to najdłuższy od lat okres załamania, czas którego skutki z całą pewnością będę jeszcze długo odczuwał…

Wypełnić niemiłe – miłym…

Powyższe wizyty, swoiste pościgi za terminami do lekarzy, wycieczki do nich samych, jak już wiemy wymusiły czasem nader trudne wyjścia w stanie gdy normalnie robić tego nie powinienem, a co srogo się mściło notorycznymi atakami… jednak skoro i tak już do nich dojść musiało, skoro i tak potem choroba rachunek wystawiała, bez względu już na to czy dane wyjście będzie dłuższe, czy krótsze o tą godzinę, czy dwie, z wrodzoną sobie upartością, starałem się powiązać te wyjścia z „spacerakami”, czego pokłosiem było wiele nowych zdjęć, oraz mile spędzonych chwil.

Wymuszone urzędowymi wymogami wycieczki po szpitalach, klinikach, lekarzach, za papierami, za kartotekami i wynikami badań, pomimo że często wyjątkowo były trudne, okupione ogromnym wysiłkiem, starałem się łączyć, jeśli tylko było to możliwe ze spacerami, tak by to co konieczne a niekoniecznie miłe łączyło się z tym co piękne… tutaj z Żoną podążając ze szpitala w Wilkowicach na spaceraku do Mikuszowic…

zdjęcia od lewej: Wstyd się aż przyznać, że nigdy jeszcze nie miałem okazji na bliższe kontakty z końmi, pomimo że niezmiernie mnie one fascynują… / …nad brzegiem rzeki Białki

Tak się akurat złożyło że kilka takich wyjść zahaczało o bardzo dawno przeze mnie nie odwiedzane tereny z dzieciństwa, tudzież rejon Mikuszowic i rzeki Białki. Właśnie, tam dawno temu, dziś już przeszło 30 lat temu, jak mały bajtel, bawiłem się nad jej brzegami, tam też uczyłem się z dobrym skutkiem pływać.

Spacery te wiodły przez znane mi i mile zapamiętane z dzieciństwa rejony rzeki Białki w Mikuszowicach, to tam jako mały bajtel uczyłem się pływać…

zdjęcia od lewej: Dziś rzeka Białka w przeważającej części została uregulowana, o tuż obok niej przebiega na nasypie droga szybkiego ruchu… / Mikuszowice mostek na Białce

Zanim umilkną werble…

Pomiędzy atakami, po jakże długim już okresie załamania, powoli, o wiele wolniej niż zazwyczaj zaczęły się pojawiać pojedyncze godziny, potem dni poprawy, przeplatane jeszcze agresywnymi atakami. W takim właśnie okienku, wciąż jeszcze na granicy, tym razem prawie przez cały czas w stoperach usznych, stęskniony gór i odmiany po tej mozolnej papierkowej bieganinie, wyrwałem się na beskidzkie szlaki. Było to dość trudne wyjście, okupione nieco większym niż zazwyczaj wysiłkiem – lecz było i jak zawsze ofiarowało mi nową porcję sił i pozytywnych emocji. Wybór biorąc pod uwagę skąpe zasoby „mocy” padł na pobliską mi Błatnią, którą nie odwiedzałem już przeszło dwa lata.

Wciąż w słabej formie, w malutkim okienku poprawy, nie mogąc utracić tej szansy, stęskniony gór, po wielotygodniowym usidleniu wyrwałem się na krótki szlak z Szyndzielni na Błatnią w Beskidzie Śląskim (01.07.2015) – tu na starcie na szlak – Szyndzielnia 1026m n.p.m.

…tam powietrze inny ma smak, tam cisza wypełnia skołatane serce, tam wolność i szczęście / po lewej tuż za Szyndzielnią, po prawej Hala na Błatniej

Kolejne dni po tym krótkim wypadzie znów przyniosły regres, choroba triumfowała, aż do następnego wymuszonego lekarskiego wypadu, który znów szczęśliwie udało się połączyć ze „spacerakiem” po pięknych okolicach Wilkowic i Mikuszowic. Był to miły antrakt, pomimo niekoniecznie miłych powodów wyjścia, jako że ceną za to wyjście był następny atak choroby, w tym zmasowanych zawrotów głowy… trwało to kilka dni nim objawy uległy wyciszeniu, a ja złapałem względną równowagę.

Świat który nas otacza jakże wiele ma piękna którego nie zauważamy, jakże doskonały jest w każdym swym formacie, od form największych po te całkiem małe – po lewej jaszczurka Zwinka, po prawej hala na szczycie Błatniej

zdjęcia od lewej: temat wędrowców na szczycie Błatniej 917m n.p.m. / …schodząc z Błatniej do Wapienicy, rejon Kopanego 690m n.p.m.

Zaraz potem pojawiły się kolejny „mały klejnot” kolejna mała stabilizacja, którą miałem nadzieję poprowadzi mnie w kierunku tak długo oczekiwanego okresu poprawy… toteż 04.07 zameldowałem się na dorocznym zlocie zabytkowych pojazdów militarnych, organizowanego w Bielsku-Białej pod szyldem „Operacja Południe”. Jest coś pasjonującego i przykuwającego uwagę w starych wojskowych, pojazdach… to zaklęta w czasie historia, której one są reprezentantami, historii pełnej przecież tragedii, znoju i krwi przelanej na polach bitew całej Europy.

„Operacja południe” – doroczny zlot pojazdów militarnych w Bielsku-Białej 04.07.2015

Oglądając rekonstrukcje stanowisk wojskowych, oraz baz, pojazdy w akcji, trudno było nie popaść w zadumę nad tym jakże różne może to wywoływać znaczenie, tu radosne, zafascynowane tymi potężnymi maszynami dzieci beztrosko biegały wokół, gdzie indzie te same maszyny niosą śmierć i zniszczenie, kojarzone są więc ze zgoła czym innym…

Oglądając rekonstrukcje bitew, w ten upalny dzień, gdy wysuszona ziemia zmieniła się w lotne chmury pyłu wzbijane całymi tumanami spod gąsienic ciężkich bojowych pojazdów, oraz obserwujących je ludzi, o pełnym przekroju wiekowym, włącznie z najmłodszymi biegającymi radośnie obok nich, w kontekście narastającej fali przemocy, nacjonalizmu, konfliktów zbrojnych, na świecie, szczególnie w Europie Wschodniej, tudzież na Ukrainie, nasuwały mi się nader smutne myśli… tu dzieci biegające beztrosko z uśmiechem na buziach wokół tych samych maszyn, które nie tak przecież daleko od granic naszego kraju niosą… śmierć i zniszczenie… jakże wiele zależy od pryzmatu doświadczeń przez jaki odbieramy świat… i bardzo bym chciał wierzyć by te dzieci, które tak pełne życia i radości biegały wokół, na zawsze jedynie z takimi okazjami kojarzyły te maszyny – dzieci nie tylko w naszym kraju, lecz na całym świecie.

„Operacja południe” – doroczny zlot pojazdów militarnych w Bielsku-Białej 04.07.2015

Nim ta malutka „przed-stabilizacja”, zaczęła się ponownie zamykać, podążając za dobrym czasem, już dnia następnego udało się mi wyrwać nad Jezioro Żywieckie. Zdawać by się mogło że jest to zwykła, niewarta uwagi, prozaiczna sprawa, ot wypad nad wodę i tyle… dla mnie jednak to spory problem logistyczny, po pierwsze trzeba tam dojechać i powrócić (przeprawiając się przez hałaśliwe miasto), po drugie woda jak mało które środowisko wymaga doskonałej tolerancji na bodźce, gdyż sama jej „falująca” natura implementuje masę bodźców dla układu równowagi, przez co nader szybko i łatwo może doprowadzić do ataku zawrotów głowy, a przecież trzeba jeszcze wrócić do domu… toteż niezbyt często mam okazję nad wodą bywać, poza tym jak już wiecie, mając zwyczajowo do dyspozycji nader skromne zasoby czasu, musząc wybierać pomiędzy długą listą sprawa zaległych, powstałych w okresach usidleń, górami i wodą, najpierwsze w hierarchii zawsze są góry 😉

…dalej, naprzód, byle nie zmarnować żadnej z chwil, nawet małej poprawy / wyjazd nad Jezioro Żywieckie – 05.08.2015

Był to wyjazd ze wszech miar miły, taka iskierka wolności w zgiełku bitwy… jako jednak że typowy „plażing” nigdy nie leżał w mojej naturze, po kąpieli wziąłem statyw na plecy i z aparatem na piersi poszedłem na rekonesans po malowniczych okolicach zalewu.

„plażning” nigdy nie leżał w mojej naturze, toteż zarzuciłem statyw na ramię, aparat na pierś i wyruszyłem na foto-łowy wokół Zatoki Halnego 🙂

zdjęcia od lewej: …na wodach zalewu kręgi niczym nasz nazbyt szybko mijający czas / …zdawać by się mogło tak oczywista sprawa, jak wypad nad wodę, dla mnie jednak to powód do wielkiej radości, woda bowiem jako mało które środowisko wymaga szczególnie dobrej koordynacji ruchowej i tolerancji na bodźce

Już w noc po powrocie znad jeziora ponownie zagrały werble, znów choroba przypuściła następny atak… tak zamknęła się ta krótka stabilizacja, wówczas myślałem że jedynie na kilka dni, jak się jednak okazało trwało to znacznie dłużej bo aż blisko trzy tygodnie.

Zalew Żywiecki stanowi perełkę naszego regionu, jest on wspaniale położony u stóp Beskidu Małego, z panoramą na dwa kolejne Beskidzie pasma – Śląski i Żywiecki

Gdy wróg odstąpi…

Całe to zamieszanie, wymuszone wyjścia urzędowymi sprawunkami, silnie zakłóciło „naturalny” cykl przebiegu choroby, wciąż i wciąż zmuszając organizm do wysiłku, gdy on i tak na skraju wytrzymałości wojną był zajęty, nie dało mu szans na „odbicie” się od dna, na zebranie sił, to stworzyło idealną okazję dla choroby, która bez żadnych oporów, jak zawsze wykorzystała każdą okazję… wszystko to doprowadziło do znacznego, nienaturalnego, wydłużenia okresu załamania aż do… ponad ośmiu tygodni, czyli blisko o 50%. Dobrze to ilustruje do czegoż jest choroba zdolna, oraz jak krucha dzieli mnie granica od zawładnięcia przez nią ciałem. Pokazuje to również jak ważne jest zachowanie tej równowagi, która u każdego chorego wygląda nieco inaczej, która w ogniu walki, na przestrzeni lat zostaje wypracowana.

zdjęcia od lewej: W bólu, w domu zamknięciu, w smutku jak i radości, ten mały York – mój wielki Przyjaciel zawsze jest przy mnie… / Podczas jednego z spaceraków (11.06.2015) udało mi się nareszcie, dotychczas zawsze skutecznie mi umykające, sfotografować ważki

Cała ta batalia, sił tyle utraconych, bardzo mocno nadszarpnęły moje ich zasoby, tym razem choroba głęboko wdarła się do wnętrza mojego jestestwa…czarne chmury częstym były gościem w moim sercu. To też dobrze buduje tło dla mojego utęsknienia do zwiastunów końca tej długiej batalii… Tak się dzięki opatrzności wsparciu złożyło że znaki te coraz odważniej zaczęły pojawiać się tuż przed wizytą naszych Przyjaciół, było to podwójnym powodem do radości, raz że uda mi się nareszcie odetchnąć, jak zawsze mając nadzieję że górskim powietrzem, dwa że bardzo chciałem jak najpełniej wykorzystać ten czas, bardzo mało mam przecież okazji do kontaktu werbalnego z innymi ludźmi.

Wielce sobie cenie że mieszkam w tak pięknym miejscu, gdzie zarówno miasto, góry jak i zielone tereny mam tuż pod nosem, gdy nie mogę, gdy brak wciąż sił, gdy wrażliwość na bodźce wymusza trzymanie się z dala od ulic i hałaśliwych miejsc, właśnie te zielone rejony, dzielnic Lipnik i Krzywej są moją oazą, gdzie uciekam z moim aparatem… / spacer 20.06.2015

Początki jakże radosnej wizyty, były jeszcze dość trudne, obciążone szeregiem obwarowań dogasającego ataku choroby… nadzieja jaka jednak od dłuższego czasu we mnie narastała, przechodząc w niezaspokojone pragnienie, za wycofaniem choroby i okresem stabilizacji, wreszcie zaczęła przeistaczać się w realne tegoż oznaki.

zdjęcia od lewej: Jezioro Żywieckie – zachodzące za Skrzycznem słońce – 05.08.2015 / Szczęśliwy wolnością… – Jezioro Żywieckie 05.08.2015

Kolejnego dnia sytuacja nareszcie zaczęła się klarować, tak więc nie bacząc już na nękające jeszcze mnie różne objawy, zapadła decyzja o wymarszu w dniu następnym. Rankiem 30.07 nareszcie wyruszyliśmy, w rozszerzonym o naszych Przyjaciół składzie na trasę. Na pierwszy ogień poszedł z dawna umykający mi szlak w Beskidzie Małym, wiodący przez wyjątkowo malownicze tereny. Start z Międzybrodzia Żywieckiego, a dalej na Kościelec, Jaworzynę, na Żar przez Kiczęrę gdzie wspólnie mogliśmy cieszyć się z majestatycznego zachodu słońca, tonącego w złocie gorejącego nieba i granatach spowijających szykujące się do nocny trzy pasma beskidzkie: Mały, Żywiecki i Śląski. Trasę zakończyliśmy przechodząc przez Żar, z powrotem do Międzybrodzia Żywieckiego. To był piękny, obficie karmiący zmęczoną duszę, dzień…

Gdy tylko werblem kolejnej bitwy umilkły, gdy tylko choroba odstąpiła, tym razem w rozszerzonym o naszych Przyjaciół składzie, powróciłem na szlaki… / po lewej na starcie – parking przed dolną stacją kolejki na Żar w Międzybrodziu Żywieckim / po prawej Beskid Mały, polana pod Kościelcem – piękne malownicze miejsce, oferujące obszerną panoramą na Zalew Żywiecki, Beskid Mały, Żywiecki i Śląski.

zdjęcia od lewej: Rozstaje pod Kościelcem 30.07.2015 (foto Monika Strzelecka) / Beskid Mały – Jaworzyna 864m n.p.m.

Jakże wspaniała była to wyprawa, jakże wielką radością było móc znów odetchnąć górskim powietrzem, napełnić serce zielonymi przestrzeniami, a wszystkim tym dzielić z moimi Przyjaciółmi i Bliskimi… / po lewej widok na tonące w granatach szczyty Beskidu Małego, widok z rejonu Kiczery / po prawej team na szczycie Kiczery 831m n.p.m. 30.07.2015

Dzień następny przywitał mnie ku mojej radości dobrym stanem, toteż nie można było przecież takiej okazji zmarnować, czym prędzej, tym razem sam, wrzuciłem minimum potrzebnych do plecaka rzeczy, zabrałem mojego małego przyjaciela Bubę (Yorka, który tak naprawdę nazywa się Kuba:) i pognaliśmy na autobus, zmierzając na krótki, ale równie malowniczy szlak w Beskidzie Małym: Straconka → Przełęcz Przegibek → zbocza Sokołówki → Magurka Wilkowicka → zbacza Sokołówki → Łysa Przełęcz → Leszczyny.

zdjęcia od lewej: Przełęcz Przegibek 663m n.p.m. – w drodze na Sokołówkę 01.08.2015 / Z Bubą i radością w sercu, dzień po wcześniejszym wypadzie znów udało mi się powrócić na beskidzkie szlaki – tu na zboczach Sokołówki na mojej ulubionej „miejscówce” do podziwiania zachód słońca…

Szlak ten zwyczajowo już chyba od kilku lat staram się odwiedzić właśnie w sierpniu, gdy zachody są już nieco wcześniej, co pozwala mi się nim cieszyć, a równocześnie zdążyć na ostatnie połączenia linii miejskich. Trasa ta wiedzie bowiem przez jedno z najbardziej efektownych miejsc do podziwiania zachodów w okolicy Bielska-Białej, jest to otwarty w kierunku zachodnim odcinek szlaku na Magurkę z przełęczy Przegibek, w okolicach zboczy Sokołówki. Tak więc i tym razem szczęśliwie dane mi było cieszyć się tym magicznym spektaklem…

zdjęcia od lewej: W milczeniu, zasłuchany w pieśń świerszczy, pieszczony ciepłym wiatrem, wśród beskidzkich traw… / rejon przed szczytem Magurki Wilkowickiej / Tuż przed Magurką Wilkowicką, na tle szczytów Beskidu Małego i doliny Międzybrodzia

zdjęcia od lewej: Magurka Wilkowicka 909m n.p.m. / Zbocza Sokołówki – jedno z piękniejszych miejsc do obserwacji zachód słońca…

W czasie gdy werble cichną, choroba oddaje mi władzę nad czasem i życiem, pomimo zmęczenia, czy bólu, nawet z pewną dozą paniki, szczególnie na początku okresu wycofania choroby, gdy w pamięci wciąż mam jeszcze świeże wspomnienie o niedawnych trudach, staram się jak najpełniej ten czas wykorzystać… zanim znów wezwany zostanę na kolejną batalię, a ponieważ nigdy nie wiem ile tegoż czasu mam, lęk ten napędza mój pośpiech ku pięknu, ku życiu…

zdjęcia od lewej: Kiczera 831m n.p.m. – 30.07.2015 / Wędrowcy na mecie… to był wspaniały dzień, jeden z tych które dają siły by trwać – Międzybrodzie Żywieckie 30.07.2015

zdjęcia od lewej: W pąsach wieczoru tonące szczyty Beskidu Małego – w tle kotlina Żywiecka, zalew i Beskid Żywiecki – widok z Kiczery 30.07.2015 / Tam zawsze uśmiech na ustach i radość w sercu… / Beskid Mały 30.07.2015 (foto Aneta Nikiel)

Dnia następnego pogoda jednak była dla górskich wojaży niezbyt przychylna, wraz z Przyjaciółmi udaliśmy się nad Zalew Żywiecki, który jest przecież niekwestionowaną perełką w naszym regionie, miejscem jakże malowniczo położonym, łączącym w jednym miejscu góry i wodę… i choć był to tylko krótki spacer – był – co w moim przypadku samo w sobie jest powodem do radości, tym bardziej że aura choć niekorzystna dla kąpieli, uraczyła nas innego rodzaju, nieco bardziej mrocznym, drapieżnym, pięknem. Nad głowami kłębiły się sine i granatowe chmury, rozświetlane u podstaw purpurą zachodzącego za masywem Skrzycznego słońca, a wszystko to niczym w lustrze odbijało się w tafli zalewu, falując i migocząc wieczoru barwami.

Wspólnie w zachwycie nad pięknem… wieczór nad Zalewem Żywieckim 02.08.2015 / foto Monika Strzelecka

W chwilach wycofania choroby, ten wciąż nazbyt krótki czas, muszę dzielić tak by nie tylko nakarmić zmęczoną wolności i górskiego zapachu serce i duszę, lecz równocześnie załatwić jak najwięcej z zaległych sprawunków, czy wizyt lekarskich, toteż korzystając z nadal trwającej deszczowej aury udałem się na ich załatwianie, pozwalając równocześnie ciału nieco odpocząć. Tutaj jednak mała uwaga, nieważne czy to wizyta u lekarza, czy sprawunki, zawsze staram się by i one były jak najmilsze, często więc łącze je ze spacerem, lub zaległymi odwiedzinami bliskich, notabene po tak długim uwięzieniu, po tak silnie ograniczonych możliwościach, nawet dreptanie po mieście może cieszyć…

zdjęcia od lewej: Nasz team – dziękuję Wam za odwiedziny… 🙂 Zalew Żywiecki 02.08.2015 / Nasza rodzinka – ruiny zabytkowej, kamiennej koliby – szlak z Kościelca na Kiczerę 30.07.2015 (foto Monika Strzelecka)

zdjęcia od lewej: Nio to focimy 😉 rejon Przełęcz Przysłop Cisowy 795m n.p.m. (foto Aneta Nikiel) / …i Buba uległ czarowi złotego zachodu słońca – Kiczera 30.07.2015 (foto: Aneta Nikiel)

Równocześnie w myśli dojrzewało pewne pragnienie… wpierw jako wątła luźna myśl, potem realne o tymże rozmowy – o wyjeździe na Babią Górę. Miało to być swoiste ukoronowanie tegoż okresu stabilizacji, jak i wspólnie spędzanego z naszymi Przyjaciółmi czasu. Dla mnie miało to jeszcze jedno, niewyjawione głośno aż do chwili zdobycia Diablaka znaczenie – były to bowiem CZWARTY z rzędu wyjazd w góry w trakcie jednego okresu poprawy! Czwarty -gdy tymczasem jeszcze trzy lata temu jeden był szczytem… dwa lata temu dwa, rok temu cudem wydawało się trzy, ten miałby być CZWARTYM…

zdjęcia od lewej: …z Żoną szczęśliwy tą chwilą, tuż przed szczytem Jaworzyny, Beskid Mały 30.07.2015 (foto Monika Strzelecka) / …pozytywnie zmęczeni 🙂 team wędrowców na mecie w Międzybrodziu Żywieckim 30.07.2015

zdjęcia od lewej: …tak sytuacja 😉 / rejon Jaworzyny, Beskid Mały 30.07.2015 / …przed Trzema Kopcami, Beskid Śląski – w drodze na Błatnią 01.07.2015

W końcu rozmowy ubrane zostały w kształt faktów, padł termin – 05.08.2015. Jak zawsze w takowej sytuacji, gdy plan obejmuje team o poszerzonym składzie, ułożony został i plan „B” na wypadek niespodzianki niemiłej ze strony choroby… noc jednak, szczęśliwie przebiegła pomyślnie. Nadszedł ranek – ten ranek gdy oto kolejny miał paść rekord, kolejna granica przesunięta dalej…

Ruszyliśmy do Zawoi… jakże piękne i jakże często niedoceniane to uczucie płynące z możliwości wyboru, wyjścia, wreszcie samej podróży… dla mnie podróży ważnej, od długiego czasu tam nie byłem, a szczerze mówiąc miałem obawy czy w ogóle jeszcze powrócić zdołam i nie chodzi tu bynajmniej o siły, lecz o logistyczne piekło by tam dotrzeć i co ważniejsze powrócić. Chodzi bowiem o to że nigdy nie mogę zakładać że dobry stan w jakim wstałem, wieczór będzie taki sam, ba… nader często tak nie jest, to zaś prowadzi do sytuacji gdy oddalenie się bez możliwości szybkiego odwrotu poza miejsce zamieszkania, jest dość ryzykowane i może się skończyć niepotrzebnymi problemami, a minimum dłuższym zapuszczeniem w danym miejscu kotwicy. To drastycznie zawęża mój promień „operacyjny” i w miejscu tym serdecznie dziękuję naszym Przyjaciołom za te chcieli, że pojechali, jak i za dopasowanie się do mojego tempa i ograniczeń choroby.

Po wielu latach, pomimo przeciwności losu, dzięki chęci i wsparciu Przyjaciół powróciłem na drogą mi Babią Górę – tu na parkingu na Przełęczy Krowiarki, oraz przed wejściem na teren Babiogórskiego Parku Narodowego 05.08.2015 (foto Monika Strzelecka)

Wreszcie jest – Przełęcz Krowiarki 🙂 serce od razu mocniej zaczęło bić, w żyłach pulsowała adrenalina a w umyśle euforia. Jednym nieco ważącym tą radość faktem były niskie pomruki znad Babiej Góry… w dzień ten zapowiadano burze, ale jak zawsze nadzieja – najpierwsze z uczuć człowieka – pchały nas na przód, tym bardziej w moim przypadku nie mającego możliwości swobodnego planowania na przyszłość takowych wojaży. Spodziewałem się opadów, mając nadzieję że burze jednak nasz oszczędzą… wtórował temu miejscowy góral pilnujący parkingu „Burza już przeszła, będziecie mieć pewnikiem pogodę” taaa… ino że niebo zupełnie co innego mówi pomyślałem…

zdjęcia od lewej: …no to start – Przełęcz Krowiarki 05.08.2015 (foto Monika Strzelecka) / …fotka na dobry początek szlaku 🙂

Więc start… marszruta typowa, najczęściej wybierana, kierunek więc Sokolica i dalej grzbietem na Diablak. Przyznam że zawsze podejście pod Sokolicę dawało mi w kość, tym razem było o wiele ciężej, jawne też były już oznaki nieco gorszej formy, mniej sił, mniejsza dynamika, szybsze zmęczenie, czy napadowe szumy, piski i zawroty głowy. Nic to – przecież idę na BABIĄ, dla niej, dla jej piękna, dla wspomnień, dla granic choroby przesunięcia.

zdjęcia od lewej: …i poszli, kierunek Sokolica (foto Monika Strzelecka) / Wraz z Przyjaciółmi na Sokolicy – a jednak, wbrew wszystkiemu,
powróciłem w te miejsca cudowne… 05.08.2015

Więc naprzód. Krok za krokiem, co rusz stając, ale uparcie wciąż do góry (i tu serdecznie dziękuję za cierpliwość) – wreszcie jest, Sokolica. Teraz już byłem pewien że co by się nie działo Diablak zostanie dziś przeze mnie odwiedzony… plan ten jednak nie uwzględniał łomotu jaki szykowała nam natura. Ścieżką wijącą się wśród zielonych Kosówek z co rusz wychylającym się ponad nimi grzbietem Babiej Góry ruszyliśmy w dalszą drogę…

zdjęcia od lewej: Babia Góra tegoż dnia wyraźnie groźne chciała nam ukazać swe oblicze… /  …złapany na foceniu / rejon tuż za Sokolicą, szlak w kierunku Diablaka (foto Monika Strzelecka)

Kępa 1521m n.p.m. – tego dnia pomimo że już nie w tak dobrej jak jeszcze kilka dni wcześniej formie, moja dusza przepełniona była nieopisaną radością, z pokonania ciała słabości i choroby ograniczeń – zdjęcie po lewej Monika Strzelecka

Za nami gdzieś nad Policą, ciągnąc znad Krupoowej raz po raz ciemne niebo mruczało gniewnie… wiatr jednak wiał nam w twarz, dając nadzieję na przejście sucho szlaku. I rzeczywiście burza zdawała się oddalać, wyszło słoneczko, w dole na Słowacji leniwie z pól podnosiły się białe chmury.

zdjęcia od lewej: Znad Policy gnała ku nam burza… – 05.08.2015 / …my jednak kierunek mamy inny – Diablak 🙂 (foto Monika Strzelecka)

Tuż za Kępą, w pobliżu Gówniaka niecne plany przyrody zdradziły się przeciągłym pomrukiem… drugi front burzowy szybko nadchodził zza Małej Babiej, co gorsza wiatr zmienił kierunek, burza zdawało się już pożegnana, ta znad Policy, zawróciła pędzać ku nam… tak blisko, już prawie na szczycie… do tyłu półtorej dla mnie godziny, do przodu tyle samo do Brony… więc nadal kierunek jeden – naprzód.

zdjęcia od lewej: Gówniak 1617m n.p.m. – już po pierwszym, wówczas jak myślałem ostatnim przemoczeniu… (foto Monika Strzelecka) / …z dolin pędziły ku nam tumany sine chmur, niczym oddech smoka wzlatywały pod naszymi głowami, w niebo groźnie mruczące – Wołowe Skałki tuż za Gówniakiem

Niebo i świat wokół pociemniał, tuż przed Gówniakiem lunął z sinych kłębów chmur rzęsisty deszcz. Nic, póty deszcze to tylko naprzód… tym bardziej że nadal wyglądał on tylko na przejściowy i tak się stało, deszcz równie nagle jak się po jawił, tak szybko ustał. Było to jednak preludium zaledwie do tego co miało się wydarzyć. Tuż przed szczytem Babiej Góry – Diablakiem stało się… oba fronty burzowe zderzyły się wprost nad naszymi głowami.

zdjęcia od lewej: Babia towarzyszyła mi od najwcześniejszych lat życia, nigdy jednak nie uraczyła mnie tak srogim obliczem / …mimo aury przeciwieństw, radość pozostała niezmącona – tuż za Wołowymi Skałkami 05.08.2015 (foto Monika Strzelecka)

Na Diablaku, gdzie zwyczajowo zawsze wieje, szans nie ma na skuteczne się ukrycie… gniewne, sino – stalowe niebo pojaśniało od uderzających raz po raz wokół gromów, przyznam się tutaj że pomimo już 35 letniego doświadczenia górskiego, wielu przeżytych burz, czy to w Beskidach, czy w Tatrach, nigdy ich nie „pokochałem” i zawsze przyprawiają mnie o lęk w sercu, tym bardziej w chwili takiej gdy znajduję się na najwyższej kulminacji szczytu, niczym nie osłonięty, w sercu burzy, mając na nogach metalowe ortezy… brrr… wyobraźnia czasem bywa problemem 😉 skurczeni, wlepieni w murek na Diablaku trwaliśmy więc, licząc na szybki burzy koniec. Gdzieś mimochodem przez umysł przebiegła myśl o tej rewelacyjnej prognozie górala, z całą pewnością nie ma on co szukać pracy w charakterze wróżki, w „Pogodynce” też mu kariery nie wróżę… Schodzenie w tych warunkach byłoby szaleństwem… dodam tutaj jednak że z podziwem obserwowałem moją Przyjaciółkę która nie tylko się nie lękała, ale była tym jakże drapieżnym pięknem oczarowana. Owszem i ja go podziewam, trudno tegoż nie robić, ale chyba jednak gdy jestem nieco od niego bardziej oddalony…

zdjęcia od lewej: …a jednak, wbrew wszystkiemu stanąłem dnia tego wraz z Przyjaciółmi na szczycie Babiej Góry – Diablaku 1725m n.p.m. – 05.08.2015 (foto Monika Strzelecka) / Grad miał wielkość od 1 do 1.5cm…

Dwa burzowe fronty, które uraczyły nas nie tylko gromami i rzęsistym deszczem, na dokładkę rzuciły przeciw nam bijący boleśnie w grad…

Burza jednak nie była tym razem jedynym meritum atrakcji, był nią gęsty i niemiłosiernie bijący w nas grad. Kulki lodowe miały przeszło centymetr, niektóre półtorej, oj dały się nam te nieba pociski mocno we znaki, akupunktura w wykonaniu natury, a gdy taki lodowy pocisk trafiał w głowę, lub ucho, oj było to mało przyjemne… Zasadnicze uderzenie burzy, z tak intensywnym gradem trwało nieco ponad 15 minut, tu znów dobrze przypomnieć jakże względną naturę ma czas, bowiem wówczas owe tylko 15 przecież minut mi zdawało się ciągnąc w nieskończoność… bardzo jednak urzekły mnie słowa Przyjaciółki, podsumowującej tą sytuację: „Możesz być pewny że dzięki temu właśnie o wiele bardziej i trwalej zapamiętamy ten wyjazd, niż gdyby było błękitne i bezchmurne niebo” i oczywiście tak właśnie jest, z całą pewnością ten łomot matki natury na stałe wszedł w panteon moich wspomnień związanych z Babią i górami w ogóle.

Moja kurtka z membraną poległa na całej linii, byłem przemoczony do cna, roztropnie jednak taszczyłem ze sobą zapas odzieży, oczywiście schowanym w workach na dnie plecaka. Jako że temperatura drastycznie spadła, a raczej nie zanosiło się by trwający właśnie chwilowy brak opadów miał potrwać dłużej, wyziębiony, chcąc poważniejszego wychłodzenia, zmuszony byłem przebrać się jeszcze na szczycie. Po czym już bez dalszych burzo-gradowych sensacji, w deszczu jedynie dotarliśmy na Przełęcz Bronę i dalej na Markowe Szczawiny.

zdjęcia od lewej: …szybki „przepak” na Diablaku, by pozbyć się odzieży z której ciekły strugi wody (foto Monika Strzelecka) / Mała Babia – widok z Diablaka (foto Monika Strzelecka)

zdjęcia od lewej: Po nawałnicy, schodziliśmy w kierunku Markowych Szczawin w deszczu – tu na Przełęczy Brona 1408m n.p.m. (foto Monika Strzelecka) / …gdy dotarliśmy do schroniska PTTK na Markowych Szczawinach zza chmur znów wyszło słoneczko

Już gdy znajdowaliśmy się bezpośrednio w rejonie schroniska deszcz ustąpił miejsca słoneczku, niebo znów było czyste… tylko gdzieś w oddali słyszeć się dały ponure burzy pomruki… było mi żal bardzo zdjęć, których za wiele nie ma, a które są przecież zawsze namacalnym świadectwem doświadczonego miejsca, które pozwalają potem do niego powracać, ale ważniejszą była radość olbrzymia z przesunięcia granic tego co niemożliwe, z CZWARTEGO w jednym cyklu poprawy wypadu w góry. Nikt notabene z nas nie miał, co jest wspaniałe, zważonego humoru, nic to że przemoczeni, nic że woda strumieniami ciekła z ubrań i butów, przecież ubrania wyschną, a wspomnienia pozostaną z nami na zawsze i tak jak powiedziała Przyjaciółka – wspomnienia o wiele trwalsze niż podczas słonecznego wypadu… Wracając do samochodu, w myślach przepełniała mnie radość. Błękitem żegnało nas niebo i parujący, skrzący się tysiącami kropel las.

zdjęcia od lewej: Przemoczeni i zmarznięci, a jednak szczęśliwy 🙂 / …las po deszczu skrzy się tysiącem kropel, nie sposób przejść obok takiego piękna 🙂 / w drodze z Markowych Szczawin na Przełęcz Krowiarki 05.08.2015 (foto Monika Strzelecka)

zdjęcia od lewej: …w drodze z Markowych Szczawin na Przełęcz Krowiarki 05.08.2015 (foto Monika Strzelecka) / Team wędrowców na mecie – Przełęcz Krowiarki, to był wspaniały, umacniający mnie w walce dzień…

I znowu noc…

Wkrótce potem nadszedł czas którego bardzo nie lubię, czas pożegnania, nasi Przyjaciele powrócili do siebie, a u mnie coraz liczniejsze objawy zdradzały nadchodzący powrót choroby… I znowu noc w dzień nieubłaganie zaczyna się zmieniać… wpierw po kryjomu, podstępnie, kąsa delikatnie, szydzi, atakuje i się wycofuje, aż wreszcie dobija się do drzwi mojego jestestwa coraz głośniej – bezczelniej, by ostatecznie nie pytając o zgodę wkroczyć ponownie triumfalnie w moje życie, odebrać mi nad nim władze – ona choroba…

zdjęcia od lewej: 06.08.2015 – Jezioro Żywieckie – przedostatni dzień wizyty naszych Przyjaciół, serdecznie dziękujemy Wam za odwiedziny 🙂 / …ucieczka Buby z wody 🙂 Jezioro Żywieckie 06.08.2015 (foto Monika Strzelecka)

A wszystko zaczyna się jakże niewinnie, wpierw narastający ból, zaburzenia gastryczne – to sygnał z organów że ona się zbliża, zaraz potem krwiaki nowe i w starych miejscach, bo raz zajęte obszary nie chętnie ona oddaje… potem pierwsze upadki, podcięcia, powraca nasilony niedowład, jeszcze rzadko, jeszcze przypadkowo, ale i to prorocze znaki… w uszach znów nadaje radio rozgłośnia „borelioza” szumy, dzwonki i piski… lecz i one jeszcze kąsają jedynie, z dnia na dzień jednak bardziej, dłużej i agresywniej. Aż wreszcie szum przestaje się cofać, radio rozgłośnia już stale nadaje. Nic to, póty do tegoż chóru piekielnego nie dołączy nadwrażliwość na bodźce, póty to niedogodność tylko… dopóty więc nadal wyrywać się poza dom, uciekać od aresztu nakładanego przez nią, by zmagazynować jak najwięcej otaczającego nas piękna świata, na czarne chwile.

W końcu wraca nasilona wrażliwość na światło, potem maratony bezsenności i coraz ostrzejsze bóle głowy, to już „oficjalna” i nieodwołalna zapowiedź powrotu wroga. Wkrótce potem wachlarz szaleństw o nowe oblicza się rozszerza, powraca chwilami skrajny, zmasowany ból… ból głowy, nasilony od kręgosłupowy, nerwów obwodowych nóg, ból stawów, oraz układu pokarmowego. W takich chwilach jakże chwalę mózg za jego ograniczoną moc obliczeniową, że nie jest w stanie skupiać się równie intensywnie na kilku naraz bodźcach, że skupia się na jednym… co by to było gdyby uraczył mnie wieściami równie intensywnymi o wszystkich bólu ogniskach…

…chwytając piękno 🙂 w drodze z Markowych Szczawin na Przełęcz Krowiarki 05.08.2015 (foto Monika Strzelecka)

12.08.2015 – godzina 3:10

Noc, wciąż jeszcze wczesna… ale kierunek jest jasny odwracamy aktywność… dziś w repertuarze dominuje rozrywający ból w nogach, łydki i stopy ogniem żywym płoną, rwą, palą i pulsują…niczym we wrzącym oleju maczane, spać? To znów niemożliwe… znów więc wstaję, włączam laptop i… piszę. W pustkę, w eter, wylewam słowa z duszy, przelewam na e-papier gorycz? Nie… przynajmniej nie tylko, nie po to by pisać o tym jak jest ciężko, li tylko po to pisane notatki, zawsze trafiają do szuflady, lecz po to by dać świadectwo – nie samegoż cierpienia, lecz jak zawsze tego co go powoduje i jak ciężka i podstępna to choroba. Świadectwa dla systemu który na jej temat tak zawzięcie kłamie, utrzymując społeczeństwo w niewiedzy, minimalizując problem, zapewniając że to tylko nieco cięższy przecież „katar”, bynajmniej… wielu, bardzo wielu jest takich jak ja, moje świadectwo małą tylko kroplą w tym oceanie, lecz uważam to za ważne, gdyż przecież i ja nie zawsze byłem tegoż świadom, nie zawsze byłem chory… każdego z nas, któremu wydaje się że to nie możliwe, może to spotkać, więc piszę… słowa, same wypływają z serca, nie trzeba ich szukać, nie trzeba ważyć, one gotową są opowieścią…

…gdy nadchodzi choroba, wśród wielu szaleństw jakimi raczy, jako jedne z pierwszych pojawiają się obrzęki i bóle naczyń (po lewej), zmasowany ból, w tym głowy, stawów i wzmożony odkręgosłupowy, jak skórna demonstracja w postaci rzadkiego, późnego objawu skórnego boreliozy –nawracającego zapalenia zanikowego skóry.

A więc powraca… znów powraca… tym razem dzięki wsparciu naszych Przyjaciół, mam w zanadrzu spory zapas energii, który na pewno zrównoważył trudny wcześniejszej batalii, lecz czy wystarczy na dni, tygodnie nowej długiej walki? Zapewne nie, lecz pamięć o nich utrwalona w zdjęciach pomoże mi przetrwać, pamięć o pięknie którego doświadczyłem, pamięć o innych chorych, wreszcie siła ofiarowana przez tylu wspaniałych ludzi którzy mnie wspierają pozwala odnaleźć światełko nadziei i wytrwać… więc jeszcze nie do końca zamknięty, ale już gotowy na atak, gotowy na ucieczkę do twierdzy swej duszy, skupiam w dłoni wszystkie siły, czekając na chwilę gdy wróg od bram znów odstąpi…

Skóra staje się na wpół przejrzysta, a w dawnych miejscach krwiaków po iniekcji zastrzyków przeciwzakrzepowych ponownie samoczynnie pojawiają się krwiaki…

By nie uronić żadnej z czasu kropli…

Zanim światełko wolności ostatecznie pochłonie mrok – w okresie typowym dla przejścia ze stabilizacji do kolejnej batalii, nazywanym przeze mnie „szarpanym”, gdy to jak na diabelskiej karuzeli, jednego dnia od nowa rośnie na wolność nadzieja, by już kolejnego, a nawet kilka godzin potem, znów ją utracić – chcąc wykorzystać gasnący czas jak najpełniej staram się wciąż i wciąż wyrywać poza domowy areszt na spaceraki po okolicy.

Tereny z mojego dzieciństwa, Mikuszowice rejon rzeki Białki – na wymuszonych spacerach za papierkami dla ZUS – 03.07.2015 / po prawej widok na Rogacz w Beskidzie Małym

…by nie uronić żadnej z chwil, nim ostatecznie zamkną się drzwi wolności – na spacerakach po zielonych okolicach Bielsk-Białej, po lewej tama na rzeczce Wapieniczanka, rejon pobliski Jezioro Wielka Łąka, po prawej rzeczka Wapieniczanka, tocząca w zaciszu leśnym swe szmaragdowe wody – 13.08.2015

I tak szczęśliwie pomimo powyżej opisanych fluktuacji udało się mi być na kilku kolejnych wypadach w zielone rejony miasta Bielska-Białej, tudzież znów dawno nie odwiedzanych rejonów, lotniska sportowego w Aleksandrowicach, czy Doliny Wapienicy, gdzie u podnóży Beskidu Śląskiego, raczyłem się spokojem lasu i pięknem przechodzącej z młodej, w późno letnią szatą natury…

4

zdjęcia od lewej: 13.08.2015 – spacerak po Dolinie Wapienicy, ochłoda w rzeczce Wapieniczanka tuż u stóp Beskidu Śląskiego / Buba nie przepada za kąpielami, acz pływa wyśmienicie 😉 Jezioro Żywieckie 06.08.2015 (foto Monika Strzelecka)

zdjęcia od lewej: Sycąc się wolnością… Jezioro Żywieckie 06.08.2015 / …no to hop! 🙂 Jezioro Żywieckie 06.08.2015 (foto Monika Strzelecka)

Miniony, kończący się czas poprawy, po tak długim i trudnym okresie walki, mimo jego genezy, znów pokazał że zawsze trzeba dążyć do przekraczania kolejnych granic, do przesuwania niemożliwego, do podążania tam gdzie inni mówili „nie dasz rady”, lub „to nie możliwe”, taki właśnie był ten czas… bo czas ten pomijając negatywne antrakty wynikłe z okresu go poprzedzającego, pomimo iż nie był tak długi jak poprzedni – rekordowy czas stabilizacji (więcej o nim we wpisie 02/2015), przyniósł ze sobą nowy, może nawet ważniejszy od samej liczby bezwzględnej dni dobrych, rekord – w tym bowiem jednym okienku udało się mi być po raz pierwszy od wielu lat aż 4 razy z rzędu w górach, a co jeszcze ważniejsze były to wypadu dłuższe, bardziej wymagające z odwiedzeniem Babiej Góry włącznie, o którą gdy pytałem w 2009r lekarze mówili „to już nie możliwe”… „niemożliwe” to przede wszystkim stan naszego umysłu, zgodna na owe „niemożliwe”, stąd zawsze walczmy, wykorzystujmy jak najpełniej możliwości naszego ciała, przesuwajmy granice, sięgając po coraz to nowe cele i marzenie.

zdjęcia od lewej: …w barze na terenie campingu w Dolinie Wapienicy – spacerak z dnia 13.08.2015 / …powoli, niepostrzeżenie coraz liczniej liści zieleń w złoto i miedź przechodzi – Dolina Wapienicy 13.08.2015

zdjęcia od lewej: …z małym druhem Bubą przy górnej stacji kolejki krzesełkowej na Dębowcu 22.08.2015 / Widok na pogrążone w nocy Bielsko-Białą ze stoków Dębowca (Beskid Śląski) 22.08.2015

Przed nami miejmy nadzieję, piękna złota jesień, czas nie mniej magiczny jak wiosna, gdy zmęczona latem natura, zacznie się przygotowywać do zimy. Życzę więc Wszystkim mnóstwa pięknych spacerów wśród wielokolorowych liści, wygrzewających się w ciepłym jesiennym słoneczku. Przede mną zaś kolejna runda walki, jak długa, jak ciężka? Tego nie wiem nigdy, jak i tego kiedy ostatecznie ta rozgrywka nadejdzie… mogę być pewien tylko dwóch rzeczy że nadejdzie, oraz tego że jak zawsze będę tęsknił i czekał za kolejnymi dniami wolności, które oby były równie długie i wypełnione równie pięknymi rzeczami jak te które powoli się kończą.

zdjęcia od lewej: …bo tam co złe z potem oddaję, bo tam w darze dostaję to co piękne i sycące szczęściem duszę – tuż przez Kępą, w drodze na Babią Górę 05.08.2015. Tego dnia po raz kolejny  udało się przesunąć granice tego co „niemożliwe” był to czwarty w jednym cyklu wycofania wypad w góry… zawsze warto, zawsze trzeba sięgać tam gdzie inni mówią że się nie da… (foto Monika Strzelecka) / Potok Wapieniczanka 13.08.2015


Sebastian Nikiel / U MNIE – wpis numer: 3 / 2015  aktualizacja: 26.08.2015