U MNIE 2-2018

U MNIE – wpis numer:  2 / 2018 aktualizacja: 25.08.2018 / strona 1/7

systematyka wpisu:

.

28.07.2018 – niespełniona nadzieja…

Jednym z negatywnie wpływających na moje jak i moje rodziny życie czynników jest permanentne odwrócenie cyklu aktywności dobowej. Pojawia się ono zawsze jako jeden z najwcześniejszych sygnałów nadchodzącego zaostrzenia, jak i najpóźniej odpuszcza co zwyczajowo nie obywa się bez kilku długich i coraz trudniej przeze mnie znoszonych maratonów dobowych, gdy organizm nagle próbuje powrócić do normalnego trybu czuwania i spania. Jenak również ten złoty okres, gdy wstaje rankiem, a śpię w nocy trwa zazwyczaj bardzo krótko i bywa przerywany incydentami bezsenności, nie zawsze stricte powodowanym złą pracą układu nerwowego, ale jeśli jest to okres reemisji, a ja mogłem gdzieś się wyrwać, zwyczajnie bólem.

Od wielu tygodni, ech… tak, już od kilkunastu, właściwie od maja pozostawałem poza nielicznymi i raczej wymuszonymi sztucznie, nie z naturalnej potrzeby organizmu, w odwróconym trybie aktywności, gdzie dzień za noc, a noc za dzień służy… W okresie letnim nie jest to aż tak uciążliwe jak zimą ze względu na długość dnia, zawsze jest szansa zobaczyć słoneczko, oraz wyrwać się jeszcze w dziennym świetle choćby na krótki wypad na szlaki górskie, czy jeśli to nie możliwe to na pobliskie łąki i pola. Nie jest jednak możliwe wyjście gdziekolwiek na szlak dłuższy, stąd z uporem osła wciąż walczyłem o odwrócenie tej tendencji.

…bo piękno jest wokół nas – gdy nie możliwe są dalsze wyjścia, ale wciąż przy odrobinie samozaparcia udaje się wyrwać poza dom powracam na pobliskie pola i łąki ciesząc się pięknem natury, tu po lewej i prawej w Krzywej, Lipnik, Bielsko-Biała 13 i 06.05.2018 roku

Wreszcie jest, po kilku ciężkich atakach, ale równocześnie względnie normalnie przespanych noco/dniach, udało się ukraść tych kilka cennych godzin w dół. Tego ranka, tudzież 28.07.2018 wstałem w południe, co zważając że jeszcze dwa dni temu była to 19 było znacznym sukcesem. Pierwsza myśl jak zawsze ta sama – góry! Wyjazd, opuszczenie domowego aresztu… wstaję i już wiem, dobrze nie jest, w głowie pisk i głośny pulsujący szum, ale póki co bez przełożenia na zawroty, oraz co równie istotne bez przełożenia na nadwrażliwość na bodźce dźwiękowe i wzrokowe – póki co… więc szybkie śniadanie, szpej już dawno gotów stoi do drogi, nadzieja – ta najpierwsza ułuda – wciąż bowiem żywa, od wielu tygodni nią karmiony trzymamy wszystkie rzeczy przygotowane do szybkiego spakowania. Wrzucam je naprędce do plecaka, nie zapominając oczywiście o górze sprzętu fotograficznego, jeszcze tylko jakieś kanapki, uzbrojenie w ortezy i ruszamy! Plan? Kto by o tym myślał, gdziekolwiek, gdzie nogi poniosą, gdzie choroba pozwoli…

W głowie podsycane realną wydawałoby się nadzieją rosną coraz ambitniejsza trasy, sam siebie muszę skarcić i pamiętać by ambicja szyta była na dostępne siły. Dzięki Bogu że mieszkam w takim miejscu gdzie dwa pasma beskidzkie mam na wyciągnięcie ręki… do wyjścia zostało już dokładnie 17 minut, prawie kompletnie ubrany, pochylam się nad plecakiem by wrzucić ostatnie rzeczy i… świat zawirował, przed oczyma zrobiło się czarno, nogi zmiękły, w ułamku sekundy zlazłem się na ziemi. W spanikowanym umyśle tli się jeszcze ta ostatnia nadzieja, kalkulowana w locie, szukając dobrego dla sytuacji wyjaśnienia – to ostrzeżenie, te których tak nienawidzę, potencjalnie niebezpieczne, ale na trwające kilka – kilkanaście sekund, bez dalszych perturbacji…

Stany takie nazywam „odcięciem” pojawiają się nagle, bez uprzedzenia, znikąd ale wieszczą zawsze to samo – nadciągający atak choroby. Zazwyczaj jednak incydenty takie zaczynają się pojawiać minimum kilka dni przed nadejściem zmasowanego ataku… znalazłem więc oto racjonalną nadzieję. Tak szybko jak upadłem, szybko się podrywam… i już wiem. To nie incydent, nie ostrzeżenie – to atak! Nie jestem w stanie ustać na nogach, nie mogę poruszyć głową ani o milimetr, szczególnie w dół i górę, te natychmiast wywołują zmasowany atak zawrotów wraz z oczopląsem. W neurologii stany takie zdaje się nazywa „zawrotami położeniowymi głowy” winne za nie ponosi błędnik zazwyczaj, lecz nie u mnie, jest to połączony skutek złej interpretacji sygnałów nerwowych przez mózg.

Z wysiłkiem udało mi się usiąść na podłodze, przesuwając na pośladkach, centymetr za centymetrem zmierzając w kierunku którego tak nienawidzę – od którego właśnie dziś miałem się uwolnić – ku brzegowi łóżka. Po latach bojów wiem już co mnie czeka, szukam telefonu, nie ma… mówić nie mogę… więc półgłosem wzywam syna, cóż za przykry obrazek… proszę o telefon i leki (które są przyjmowane średnio co dwie godziny) wiem już że nie ruszę się bowiem długo z tego miejsca, przepełniony goryczą rozczarowania, narastającą złością zmieszaną ze smutkiem szukam oparcia w starych, wypracowanych w ciągu wielu podobnych incydentów, metodach. Układam więc wysoko poduszki, na nich klęcząc przy łóżku głowę, ustabilizowaną w pozycji na wprost. Pozostaje czekać aż (i czy…) zawroty odpuszczą.

17 minut – tyle dzieliło mnie od wyjścia, od próby powrotu na szlak, gdy choroba przypuściła nagły ostry atak zawrotów głowy, przez pierwsze kilkanaście minut nie mogłem ruszyć się z podłogi, dopiero po dłuższym czasie udało mi się wczołgać do łóżka, gdzie z głową wysoko podpartą poduszkami spędziłem kilka godzin. Widać też tu charakterystyczny objaw zwiastujący problemy – żółto-pomarańczowe plamy nad oczami…

Po kilkudziesięciu minutach umysł się uspakaja, w sensie zawrotów oczywiście, złość dopiero narasta… znów powoli pełznąć by nie sprowokować ponownego nasilenia ataku wsuwam się do łóżka i tak pozostaję na prawie cały dzień. W kolejnych godzinach zwroty osłabły przechodząc w zmasowany ostry ból głowy i hiper nadwrażliwość na bodźce… znów więc zamknięty, w stoperach usznych, z bliskimi porozumiewając się za pomocą wiadomości SMS, trwam, a nadzieja na przełamanie monopolu choroby tak była już bliska. 17 minut… tyle dzieliło mnie od tej właśnie chwili.

Dziękować czy nienawidzić?

Tak wiem mocne słowa… wszystko jak zawsze zależy od tego jak spojrzymy na sprawę, można nienawidzić gdy myślę o wszystkich tych dniach spędzonych jak ten opisany, o złamanych nadziejach, o rozczarowaniach, o tygodniach uwięzienia. Wówczas gorycz rozczarowania, podsycana świadomością przemijania piękna letniego czasu, może wziąć górę i skłaniać się ku oskarżeniu, czemuż Bóg nie wsparł mej walki, nie utrzymał z dala ode mnie mego wroga – nie zdusił łba choroby… oj tak łatwo o takie myśli, chyba jest to już nas wszystkich wrodzona cecha – poszukiwanie winnego, możliwość obarczenia go za nasze błędy, czy cierpienia bywa kojącym balsamem. Jest to jednak zawsze droga na skróty, wszak odwracając tą kwestię dlaczegóż miałby interweniować? Wszak nie wiemy co jest za choćby pierwszym zakrętem naszego losu – pokłosia naszej decyzji, pragnienia, czy prośby, być może to co zdaje się nam tak ważne i słuszne, na dłuższe metę takie wcale nie jest, On to wie, my ograniczeni miałkością cielesnego spojrzenia nie dostrzegamy dalszych skutków naszych wyborów i pragnień. To właśnie chyba meritum wiary – wiara w słuszność decyzji Boga… wszystko to nie zmienia jednak faktu że czasem po prostu człowiek musi na kogoś zrzucić swą narastającą w sercu złość i również mi też się to zdarza.

…było naprawdę blisko, to były ostatnie minuty do wyjścia, wrzucałem już ostatnie rzeczy do plecaka, sprzęt był gotów do wyjścia gdy nadszedł atak – dziękować czy nienawidzić? Cóż… ciężko akceptować kolejne porażki, jednak paradoksalnie to właśnie dowód opieki Najwyższego, wszak byłoby o wiele gorzej gdyby atak rozpoczął się już po wyjściu, a jeszcze gorzej w leśnych ostępach.

Z drugiej strony, pamiętając właśnie o tym jak nasze spojrzenie jest ograniczone, dostrzeżmy tutaj jego właśnie opiekę, a co by się stało gdybym wbrew wszystkiemu wyszedł i ruszył na ten górski wojaż, a atak rozpoczął się w trakcie dojazdu (co byłoby wielce prawdopodobne ze względu na hałas), lub co gorsza już w leśnych ostępach? Jak wówczas wrócić, ileż więcej wynikło by z tegoż kłopotów… o ileż większe było ryzyko, tym bardziej że przyznam jedną z planowanych tras było przejście poza szlakami, dzikimi ścieżkami… Implikacje byłyby więc znacznie poważniejsze niż siedzenie przy łóżku i gorycz rozczarowania. Z tego punktu widzenia Bóg czuwał, był jak zawsze przy mnie i chronił, uprzedzając jak dobry Ojciec konsekwencje moich wyborów – 17 minut tyle dzieliło mnie od poważnych następstw takiej właśnie decyzji, wszystko więc jak zawsze sprowadza się do tego jak chcemy podejść do danej sprawy, czy chcemy dostrzec że szklanka jest do połowy pusta, czy pełna.

Piękna wiosna – po długiej trudnej zimie… od lewej powracając po raz pierwszy po zimowym zaostrzeniu na szlak, tu rejon za Szyndzielnią 02.04.2018 / filigranowe piękno natury – Krzywa 06.05.2018

Więc trwam… a w myślach godzę się na nowo ze swym rozczarowaniem, skupiam siły na tu i teraz, na przetrwaniu, na czekaniu, choć nie kryję że z latami coraz trudniej mi to przychodzi. Gdzieś z tyłu tłucze się też ta gorzka świadomość że mija już 12 tydzień zaostrzenia, czasu w którym tylko raz i to również wykradając chorobie kilka zaledwie godzin udało mi się poderwać i powrócić na krótki szlak… was z pewnością interesuje co się takiego stało dlaczego nagle nastąpiło tak daleko załamanie… o tym wszystkim więcej będzie poniżej, wpierw jednak cofnijmy się do czasu znacznie lepszego – czasu wiosennej reemisji, uciekając w te lepsze chwile.

Piękna wiosna…

Zanim nadeszły powyżej zasygnalizowane mroczne czasy, zanim choroba przypuściła trwający najdłużej od kilku lat atak, wraz z odejściem zimy, początkiem zielonej eksplozji młodego życia, dogasły ostatnie akordy zimowego zaostrzenia, a otwarły się wrota wolności – zaczął się okres reemisji. Zresztą nastąpiło to bardzo precyzyjnie w sensie zmian pór roku, tak się bowiem złożyło że ostatni dzień ataku zimy, a u mnie choroby, był równocześnie tym w którym wyruszałem na szlak.

Pierwszy po długiej przerwie wypad, po bezsennej nocy, z wciąż dogasającym ogniem dawnych walk, w… wiosenny lany poniedziałek 02.04.2018 – po lewej autor na platformie widokowej tuż obok górnej stacji kolejki linowej na Szyndzielni, po prawej szczyt Szyndzielni widziany z platformy, po lewej w tle mój cel – pasmo Magury

Typowy dla ostatniego okresu trwania zaostrzenia, zupełnie jakby choroba mobilizowała ostatnie swe siły rzucając je do ataku, charakteryzuje się ona bardzo agresywnymi, dynamicznymi atakami. W tym czasie dominują też „przewroty dobowe” czyli maratony bezsenności, pod koniec jednak zmierzające w kierunku normalności, w stronę prawidłowego trybu czuwania i snu. Odbywa się to jednak zawsze kosztem wielkiego wysiłku, tak było i tym razem, choć wysiłek okazał się większy nieco niż zazwyczaj…

Zimowy lany poniedziałek…

W poniedziałek Wielkanocny – 02.04.2018, po ciężkiej nocy, wówczas z dominującymi objawami bólowymi, zmęczony tym szarpaniem z chorobą, ale przede wszystkim zdesperowany – spragniony gór, nie bacząc na przeszkody, zebrałem rzeczy i ruszyłem na szlak, jako cel obierając wyjątkowo malowniczą trasę w Beskidzie Śląskim, wiodącą z Szyndzielni przez Klimczok, dalej Przełęcz Kowiorek, schronisko PTTK pod Klimczokiem, Magurę, z metą w gminie Bystra. Nie specjalnie długi, ani wymagający, ale po już bezsennej dobie, oraz kilku wcześniejszych maratonach nie byłem w stanie podjąć większego wyzwania, zresztą nie rzecz w tym by zaorać organizm, ale w tym by pomimo ograniczeń narzucanych chorobą czerpać z życia tyle ile jeszcze się da… czasem jak wówczas grając „Va Bank”.

…aż chciałoby się powiedzieć „piękna zima tej wiosny” – pierwszy wypad po zimowy zaostrzeniu 02.04.2018, był równocześnie ostatnim dniem powrotu zimy w Beskid Śląski, po lewej Schronisko PTTK pod Szyndzielnią, po prawej autor w drodze na Klimczok…

Gdy wsiadałem do gondoli kolejki linowej na Szyndzielnię, wokół królowała szaro bura aura typowa dla późnego przedwiośnia, jednak już w połowie trasy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki szarość i zgasłe brązy ubiegłorocznych liści, zastąpiła skrząca się biel szadzi osiadłej na świerkowych gałęziach. W górze majaczył szybko zbliżający się biały szczyt Szyndzielni. Po opuszczeniu wagonika, już na górnej stacji kolejki, w iście zimowych warunkach, swoje pierwsze kroki skierowałem w stronę wieży widokowej zlokalizowanej tuż obok stacji. Roztacza się stamtąd piękna panorama na miasto Bielsko-Białą, ościenne gminy, w tym Wilkowice i Bystrą, oraz wznoszące się nad nimi szczyty Beskidu Małego, w odleglejszej perspektywie dostrzeżemy Kotlinę Żywiecką, z charakterystyczną taflą sztucznego jeziora, pasmo Beskidu Żywieckiego, a jeśli warunki są sprzyjające ponad nimi poszarpane zęby Tatr. Podążając wzrokiem w prawo powracamy do szczytów Beskidu Śląskiego, w tym te którymi dziś miałem podążać, pasmo Magury, Klimczok, oraz na pierwszym planie bliski szczyt Szyndzielni.

02.04.2018 – w drodze na Klimczok, po lewej widok na pasmo Trzech Kopców, Stołowa i Błatniej…

Nacieszywszy oczy tym pięknem, ruszyłem w stronę wspomnianego szczyty Szyndzielni, a następnie w kierunku Klimczoka. Po drodze raczyłem się doprawdy magicznymi widokami, dynamicznie zmieniającym się niebem, które to pochmurne, to znów rozdarte jaskrawym światłem słońca, rzeźbiło w bieli niezwykłe formy. Drzewa, trawy, liście, oblane lodową polewą skrzyły się tysiącem diamentów, by po chwili ukryć się w cieniu chmur.

02.04.2018 – bo piękno natury w każdym formacie jest doskonałe / „moja góra” – Klimczok 1117m n.p.m.

Dotarłszy na Klimczok, szczyt zajmujący szczególne miejsce w moim sercu, gdyż to on właśnie dzięki swej łatwej dostępności był przez długi czas jednym który mogłem odwiedzić, usiadłem by uraczyć się piękną panoramą na okoliczne szczyty Beskidu Śląskiego, nieco dalej po lewej Beskidu Małego, na wprost na Przełęcz Kowiorek i ulokowane ponad nią schronisko PTTK, a nad nim masyw Magury. Spoglądając zaś w prawo na gminę Buczkowice, Szczyrk, oraz pasmo Soszowa i bliżej Skrzyczne. W nieco odleglejszej zaś perspektywie Beskid Żywiecki i oczywiście przy dobrej przejrzystości powietrza Tatry.

02.04.2018 – Klimczok 1117m n.p.m.

W dniach takich jak tamten, gdy organizm napędza wyłącznie adrenalina, staram się… choć nie to złe słowo, gdyż dzieje się to samoczynnie, z potrzeby serca – skupiać się na pięknie, pakując ból i zmęczenie na potem, zamykając go możliwie szczelnie w najdalszym zakątku jaźni. Ruszyłem dalej, w stronę widocznego w dole Schroniska PTTK pod Klimczokiem, a potem obok malowniczo wkomponowanej pomiędzy drzewa, niewielkiej GOPR-ówki na Magurę, było to już ostatnie podejście podczas tamtego wypadu. Od słabo wyodrębnionego szczytu Magury, poruszając się wzdłuż jej grzbietu rozpoczyna się wpierw subtelne, ledwo zauważalnie, potem coraz bardziej intensywne zejście, aż do węzła szlaków nieopodal ruin schroniska pod Magurą. Odcinek ten jest jednym z powodów dla którego warto odwiedzić ten szlak, rozległe panoramy otaczają nas z każdej strony, po oferując widok na Bielsko-Białą, oraz okoliczne gminy, szczyty Beskidu Śląskiego i na wprost widziane pasmo Beskidu Małego. Po prawej na kotlinę Żywiecką, z tak charakterystyczną dla tego rejonu taflą zalewu, miastem Żywiec, oraz rozsianymi wśród szachownic pól wioskami, nad nimi górujące szczyty Beskidu Żywieckiego, oraz zamykające tą imponującą panoramę zęby Tatr Wysokich i Bielskich.

02.04.2018 zdjęcia od lewej: zejście z Klimczoka w kierunku Przełęczy Kowiorek, w górze widoczny masyw Magury, po prawej Schronisko PTTK pod Klimczokiem

…bo zawsze warto walczyć o marzenia, o piękno i wspomnienia – 02.04.2018, po lewej autor na szczycie Magury, po prawej widok z niej na Skrzyczne

Gdy dotarłem do domu adrenalina opadała, dało o sobie znać skrajne zmęczenie, ale też poczucie szczęścia i siły – że oto wciąż jednak ja a nie tylko choroba, mogę dysponować moim czasem, że po raz kolejny udało się pokonać ograniczenia słabego ciała. Wówczas miałem tylko nadzieję – a kolejne dni ją potwierdziły, ubierając w rzeczywistość, że oto nadeszła wreszcie upragniona reemisja… a dzięki minionemu wysiłkowi udało się przywrócić, choć jak zawsze na tylko ściśle przez chorobę określony czas, normalny tryb czuwania i snu organizmu.

02.04.2018 – w drodze grzbietem pasma Magury w kierunku Bystrej, po prawej widok na Stefankę w Beskidzie Śląski, w dole zabudowania gminy Wilkowice, dalej szczyty Beskidu Małego, a po lewej w tle miasta Bielska-Białej

.


Sebastian Nikiel / U MNIE – wpis numer: 2 / 2018  aktualizacja: 25.08.2018 / strona 1/7