u mnie 1/2021

u mnie – wpis 1 / 2021 publikacja 15.04.2024 / strona 9/18

systematyka wpisu:

Rankiem obudził mnie potężny ból głowy, co najmniej jakbym nieźle poimprezował dzień wcześniej, w sumie można i tak to określić, poimprezowałem z bolerą stając jej okoniem… znów jednak czekał mnie istotny urzędowy dzień, na szczęście jak miałem nadzieję na teraz ostatni. Pospiesznie ubrałem się i ruszyłem do siedziby Państwowej Komisji ds Niepełnosprawnych wreszcie złożyć zdobyte z placówek medycznych i od lekarzy badania, kopie kartotek i wnioski. Pomimo że pulsujący ból dawał się nieco we znaki, ogólna tolerancja na bodźce była o wiele lepsza niż jeszcze w dniu wczorajszym… tym samym rosła po cichu nadzieja że oto udało się przełamać opór choroby, w końcu pora była ku temu najwyższa, zostało mi już tylko kilka dni do zamknięcia studenckich baz namiotowych.

Wracając do domu ze Stefanki, pomimo że wiedziałem iż czeka mnie prawdopodobnie ciężka noc, byłem już znacznie bardziej spokojny niż miało to miejsce jeszcze rankiem gdy wyruszałem na papierkowe – medyczne wycieczki, piękno lasu wlało w moje serce tak potrzebny mi spokój i nowe siły…

W siedzibie komisji poszło wszystko już gładko, wniosek o orzeczenie przyjęto, nietypowo od razu z wszystkimi dokumentami jakie zgromadziłem. Standardowo nie ma to miejsca, zgłaszający ma obowiązek mieć je przy sobie na komisji lekarskiej. Przez lata doświadczeń z takimi instytucjami nauczyłem się już że przezornie zawsze mieć przy sobie wszystkie możliwe papierki, tym bardziej teraz w okresie pandemii. Doświadczenie i intuicja mnie nie zawiodły… okazało się bowiem że komisja odbywa się zaocznie bez samego wnoszącego o orzeczenie, a decyzja jest podejmowana wyłącznie na podstawie przedstawionych dokumentów, oraz jeśli to dotyczy, jak w moim przypadku, osoby posiadającej już wcześniej orzeczenie, na podstawie jego historii.

Niby dobrze dla samego chorego i trudno tu mieć zastrzeżenia do samego przebiegu załatwienia sprawy, jednak nie zmienia to faktu że cała sytuacja jest pełna paradoksów. Dotyczyły one jednak nie tylko tej instytucji, ale tak samo i ZUS-u, pracującego dokładnie w takim samym trybie zaocznym. Jednym z poważnych uchybień takiej sytuacji jest fakt że wnoszący o orzeczenie nie jest realnie badany przez orzecznika, a nie każdy posiada tekę badań i kartotek równie opasłą jak moja, sporo ludzi staję na niej też po raz pierwszy, co dodatkowo utrudnia rzetelne wydanie orzeczenia, z powodu braku wcześniejszych danych o chorym. Brak tu więc podstaw na których można w tym trybie by się oprzeć, choćby nawet częściowo i nie do końca rzetelnie.

Ogólna intencja wydaje się tu zasadna, jednak jeśli przyjrzymy się szerzej jej wykładni łatwo można dostrzec jak pełna jest dziur. To jednak problem nie tyle wychodzący od tych konkretnych instytucji, ale systemowy, powstały w pokłosiu decyzji rządowych. Wydaje się że bardziej racjonalne i sprawiedliwe byłoby w tej sytuacji zrezygnowanie w ogóle z takiego bez podmiotowego orzekania o czyimś losie, po prostu odgórnie wydłużając o rok wszystkie świadczenia podlegające wygaszeniu w roku pandemii. W ten sposób uniknięto by podwójnych, niepewnych standardów, orzekania w oparciu wyłącznie o papierki, oraz przede wszystkim minimalizując ryzyko związane z podróżami po lekarzach samych chorych za tymi papierkami.

Szczególnie na tą ostatnia cechę warto tu zwrócić uwagę, sami osądźcie co stwarzało większe ryzyko, kilkanaście wizyt lekarskich i tyle samo po kopię kartotek, oraz związane z nimi przejazdy miejską komunikacją, czy faktycznie fizyczna komisja orzecznictwa, lub odgórne przedłużenie orzeczeń. Tym bardziej miałoby to sens w przypadku orzeczeń Państwowej Komisji ds Niepełnosprawnych ponieważ jako tako nie wiąże się ono z dużymi kosztami świadczeń dla państwa. Takich właśnie głupich, nieprzemyślanych ruchów w ubiegłym roku było bez liku… wprowadzających chaos i niechęć, oraz narastająca wśród ludzi frustrację. Ja sam cieszyłem się że tą sprawę mam już za sobą, choć martwił mnie oczywiście zupełny brak wpływu na wydawane orzeczenie. To jednak był problem zaklasyfikowany „na potem”, przed mną była coraz realniejsza wyprawa po marzenia…

Sięgnąć po marzenia – tam gdzie od lat powracało me serce…

Dwa dni potem gorączkowo to upychałem to wyjmowałem rzeczy z plecaka. Gdy w końcu całość rzeczy trafiła do wnętrza plecaka, dopiąłem jeszcze do niego mój nowo zakupiony namiot, kijki, obowiązkowo statyw fotograficzny, oraz podręczną torbę z dokumentami, doraźnymi lekami, wodą i przekąską, która na czas podróży miała mi towarzyszysz w autobusach. Potem ważenie i znów szukanie miejsca gdzie można by ciężar nieco pomniejszyć… znów więc rozpakowanie, pakowanie i ważenie. Tak minął cały dzień. Dodam uczciwie że bynajmniej nie pierwszy ale już kolejny taki, a wszystko po to aby relatywnie dla mojego uszkodzonego kręgosłupa ciężar jak najbardziej zmniejszyć. Wieczór kładłem się z rosnącą nadzieją, ale jak zawsze u mnie do samego końca nic nie było pewne…

Pakowanie, ważenie, rozpakowywanie i znów próba odchudzania ekwipunku i tak w kółko…

Bardzo wczesnym rankiem 28 sierpnia 2020 roku poderwałem się po zaledwie trzech godzinach snu. Szybka ocena sytuacji, na teraz wciąż nie jest źle, szumy delikatne, bez nasilenia po wystawieniu na bodźce, koordynacja i siły w porządku. Czyżby jednak!? Nie ma czasu teraz tego rozpamiętywać, teraz czas na akcję – czas wreszcie odważyć się sięgnąć wyżej i dalej. Szybkie śniadanie, wrzut konserw i napojów do plecaka, po której to czynności wyraźnie „utył”, ostatnie drobiazgi, po czym zapinam z trudem klapę na wypełnionej maksymalnie komorze plecaka. Ze względu na jego już i tak zbyt dużą dla mnie wagę, oraz po prostu brak miejsca, nie biorę drugich lekkich butów, trudno trzeba będzie jakoś przebiedować te kilka godzin w autobusach w pełnych wysokich górskich butach. Podrywam plecak z podłogi, czuję jak protestuje kręgosłup. Fala bólu wraz z elektrycznymi mrówkami przeszyła nogi. Na nic jednak jego opór – nie tym razem, nie dziś! Plecak ląduje na plecach, wymuszając swoim ciężarem pochylenie do przodu. Pomimo wszystkich prób jego odchudzenia ostateczna jego waga zamknęła się wartością 23,5 kilograma. Wychodzę z domu zamykając drzwi. Myślę że oto teraz z każdym krokiem jaki teraz czynię zbliżam się do sięgnięcia po moje marzenie. Wszak przecież nawet najdłuższa z dróg zaczyna się od tego pierwszego kroku… pora go więc zrobić, ruszam na przystanek.

Pogoda typowo górska, choć mogłaby być nieco lepsza, pewniejsza, nie narzekam jednak nie ma to już teraz znaczenia, byleby tylko nie lało a będzie w porządku. Tu nie ma mowy bowiem o żadnym dalszym przekładaniu, raz że w moim przypadku to jak próba trafienia szóstki w totka, dwa że jak wcześniej nadmieniałem był to ostatni weekend przed zamknięciem interesującej mnie studenckiej bazy namiotowej. Wsiadam do miejscowej komunikacji jadąc na dworzec PKS. Wkrótce potem, odczekawszy kilkanaście minut na tym ostatnim, siedzę wygodnie w autokarze mojego ulubionego przewoźnika na tej trasie, to jest Lajkonik Express, gwarantuje on szybka i komfortową jazdę w większości autostradą A4, wreszcie ruszamy, pierwszy cel – Kraków.

Bardzo wczesnym rankiem 28 sierpnia 2020 roku poderwałem się po zaledwie trzech godzinach snu. Czyżby jednak!? Nie ma czasu teraz tego rozpamiętywać, teraz czas na akcję – czas wreszcie odważyć się sięgnąć wyżej i dalej. Szybkie śniadanie, wrzut konserw i napojów do plecaka, po której to czynności wyraźnie „utył”, ostatnie drobiazgi, po czym zapinam z trudem klapę na wypełnionej maksymalnie komorze plecaka – tak się zaczęła moja wyprawa po marzenia. Tu powyżej w autokarze linii Lajkonik Express, oraz widoki z niego, w drodze do Krakowa.

Z każdą minutą narasta we mnie wewnętrzna radość i pewność że oto wreszcie po blisko dekadzie powracam na wielodniowy wypad i to samodzielnie! W tym zresztą ostatnim kontekście jakby rozpatrywać czas jaki minął od samodzielnego wypadu byłoby to ponad… 20 lat. Tymczasem niebo wcześniej dość posępne, zasnute w większości chmurami znów cieszyło błękitem ozdobionym rzadkimi poszarpanymi obłokami. W autobusie nie ma wielu podróżnych, rozkładam się więc wygodnie na dwóch fotelach, zdejmuje też buty pamiętając o tym że przede mną jeszcze wiele godzin podróży. Z niegasnącym na twarzy uśmiechem spoglądam na szybko przepływający za oknem krajobraz, powieki stają się ciężkie, coraz trudniej je zmusić do pozostania otwartymi, zasypiam…

Budzą mnie Krakowskie korki, po kolejnych trzydziestu minutach wjeżdżamy na dworzec główny. Teraz pora odrzucić bloki startowe i wszelkie wątpliwości, wysiadka, stęknięcie pod ciężarem plecaka i szybka ocena czy wcześniej ustalana zdalnie lista połączeń pokrywa się z faktycznym na miejscu rozkładem. Nawet nie zdążyłem odnaleźć interesującej mnie pozycji gdy minął mnie prywatny BUS w interesującym mnie kierunku. Szybko zakupiłem bilet i ruszyłem na stanowisko postojowe. Pośpiesznym krokiem docieram do niego zerkając na szybę – tak to mój BUS – ten do którego wsiąść nie mogłem od tylu lat, ten który miał mnie zawieść tam gdzie pozostał kawał mojej duszy – do Szczawnicy pod Pieninami.

Tym razem jak to w BUS-ach już radykalnie mniej komfortowo, z racji samej ich budowy, gdzie zdrowy nieco bardziej rosły człowiek ma zazwyczaj problem z wygodnym ułożeniem nóg w wąskiej przestrzeni pomiędzy fotelami, w moim przypadku gdzie pojawiają się ortezy, staje się to wręcz karkołomne. Nie przejmuję się dziś jednak tym, dziś nie ma to żadnego znaczenia, mógłbym nawet jechać furmanką – byle w tym właśnie kierunku.

Przed mną kolejne blisko dwie godziny podróży. Nieco to ironiczne że aby dotrzeć do Szczawnicy znajdującej się od Bielska-Białej zaledwie 145 km, muszę przejechać aż 270 km, z powodu braku bezpośrednich połączeń nawet w kierunku Nowego Targu. Jednak i to co niektórych mogłoby irytować mnie… cieszy. Podróż jest zawsze nieodłączna częścią każdej wyprawy, gdy jadę tam jestem pełen nadziei i wiary, pasji która domaga się spełnienia, gdy zaś powracam wiozę w sercu radość i piękno którego doznałem, wiozę spełnienie i szczęście że oto znów udało mi się nie tylko wyrwać chorobie piękny dzień, ale pokonać narzucane przez nią ograniczenia. Lubię tez po prostu, tak zwyczajnie podróżować, patrzeć na świat za oknem, na ludzi, domy i pejzaże. Zazwyczaj też kołysany szumem opon pędzących po asfalcie, warkotem silnika szybko w podróży zasypiam… nie inaczej, pomimo ścisku, było i teraz.

* * *

budzą mnie Krakowskie korki, po kolejnych trzydziestu minutach wjeżdżamy na dworzec główny. Teraz pora odrzucić bloki startowe i wszelkie wątpliwości, wysiadka, stęknięcie pod ciężarem plecaka i szybka ocena czy wcześniej ustalana zdalnie lista połączeń pokrywa się z faktycznym na miejscu rozkładem. Na szczęście tak właśnie było, zanim doszedłem na stanowisko postojowe minął mnie BUS który mia mnie zawieść w tak drogie mi i od tylu lat nieodwiedzane Pieniny…

Przez zaspane szparki oczu spoglądam na zegarek, minęło półtorej godziny. Nie wiem gdzie jestem, BUS nie jedzie najkrótszą trasą do Szczawnicy, kręci się po okolicznych miejscowościach. Z lubością przyglądam się światu za oknem i jakże innym od pobliskiego mi Beskidu Śląskiego górom. Zielonym o zaokrąglonym czubku, niewysokim piramidom. Tak właśnie te tereny zapamiętałem. Wyjmuję telefon, sprawdzam gdzie jesteśmy, okazuje się że dojeżdżam do Tylmanowej. Podczas drzemki aura po raz kolejny zmieniła zdanie, na powrót przykrywając niebo warstwą sinych chmur.

Wreszcie wjeżdżamy na doskonale przeze mnie zapamiętane rondo, by tuż za nim zatrzymać się na zabytkowym ryneczku w zwyczajowo zatłoczonym Krościenku. Chwilę potem ruszamy z powrotem na to samo rondo, kierowca z wyrobioną wprawą dzielnie przedziera się przez korki by wjechać na most nad Dunajcem, to już ostatni etap przed dotarciem do Szczawnicy. Zachłannie chłonę wszelkie widoki, tak długo mnie tu nie było… tym razem przyglądam się też ogólnie sytuacji, oraz ludziom. Tak się bowiem wówczas złożyło że Szczawnica wraz z Krościenkiem znalazły się wśród miejscowości objętych „czerwoną strefą”, co w teorii oznaczało konieczność poruszania się wszędzie w maseczkach. Te zauważam tylko na twarzach nielicznych, generalnie nie było widać jakiejś paniki, a już na pewno nie było mniejszej od typowej frekwencji odwiedzających. Przyznam że ucieszyło mnie to, ta normalność, ta odwaga racjonalnego podejścia do sprawy była nam bardzo wszystkim potrzebna. Nie spodziewałem się zresztą aby hardzi górale ulegli jakiejkolwiek presji.

Mijamy centrum Szczawnicy, chwilę potem po lewej zauważam znajomy budynek Urzędu Miasta, tu wysiadam. Z trudem wyrywam z komory bagażnika plecak, stawiając na ziemię, czekam na ostatni już w tej podróży BUS, tym razem lokalnych przewoźników w kierunku wsi Jaworki. Ledwo zdążyłem się napić, gdy w dole dostrzegłem pędzący BUS. Poderwałem placka z trudem się prostując, wytężyłem wzrok, tak to był właściwy kierunek. Kierowca się zatrzymał, otwarłem drzwi, spoglądam na jego roześmianą twarz i słyszę „Mateczko jedyna, desant zrzucili! Wsiadej, wsiadej…” no cóż w istocie dość nietypowo to wyglądało, dwie ortezy, chwiejny krok, kula ortopedyczna i opasły plecak z dopiętymi tobołami. Od razu poczułem się też jak u siebie, tak właśnie zapamiętałem tych ludzi, twardych, czasem zadziornych i nieustępliwych, ale przede wszystkim pełnych radości werwy i serdeczności. O tych ostatnich nie zaświadczy choćby to że za kurs kierowca nie wziął ani złotówki życząc mi pogody i udanego pobytu.

…bardzo lubię również samą podróż na miejsce startu, jest ona przecież częścią przygody, poza tym dla kogoś tak często uwięzionego w domu wszystko wydaje się nowe i ciekawe. Po lewej widok z autokaru na lotnisko w podkrakowskich Balicach, po pośrodku w drodze w Pieniny, a po prawej Urząd Gminy w Szczawnicy – to tam wysiadłem, oczekując na ostatni BUS który miał mnie zawieść do pobliskich Jaworek.

Minęliśmy właśnie znajomy zakręt za którym po prawej wyłonił się niewielki szutrowy plac i kasa – wejście do Wąwozu Homole. Kierowca cierpliwie poczekał aż się wygramolę z moim domkiem na plecach z pojazdu, machając na pożegnanie. Pieniny powitały mnie po królewsku, niedawno jeszcze zasnute chmurami niebo znów cieszyło błękitem i… wysokimi temperaturami. Pierwszy cel – sklep, trzeba dokupić parę rzeczy, co by przez najbliższe trzy dni nie musieć uzupełniać zapasów. Szybkie zakupy, przepak przed sklepem i star – ku marzeniom, ku przygodzie!

Nie będę jednak tu ukrywał że każdy krok z tym plecakiem okupiony był znacznie większym niż zwyczajowy bólem. Jednak jak zawsze starałem się go po prostu ignorować, „opakować” i zostawić na potem – zamknąć w najdalszym kącie umysłu. Tarczą było mi piękno jakie mnie otaczało. Zbliżając się do wspomnianego wejścia do wąwozu, minął mnie ponownie znajomy kierowca BUS-a który zdążył już zajechać na ostatni w Jaworkach przystanek, wracając z powrotem do Szczawnicy. Znów zatrąbił śmiejąc się od ucha do ucha, jakże takie nic nie kosztujące gesty są miłe, jakże pięknie wpisują się w całość naszych wspomnień, wreszcie o ileż ten świat byłby lepszy gdyśmy częściej potrafili sobie okazywać nawet tak drobne gesty przyjaźni.

Podszedłem do kasy. Ku mojemu zdziwieniu okazało się że jest zamknięta, znalazłem tam jedynie kartkę informująca że wejście do wąwozu Homole, znajdującego się na terenie Pienińskiego Parku Narodowego jest darmowe. Kołysząc się na boki ruszyłem więc w drogę ku marzeniu…

to już tuż tuż, po tylu latach, za zakrętem drogi – wejście do Wąwozu Homole

Przez cienistą z drzew bramę wkroczyłem do wypełnionego światłem słońcem wąwozu Homole. Pomimo całej obecnej sytuacji, wszystkich obwarowań, jak i tego że tereny te trafiły do „czerwonej strefy” nie brak było na szlaku turystów. Wędrując krętą ścieżką podążającą wzdłuż potoku Kamionka ruszyłem do góry. Ostro opadające ku dnie wąwozu białe wapienne ściany odbijały światło potęgując jego jasność, podkreślającą wciąż soczystą zieleń krzewów, porostów i drzew. Uwielbiam to miejsce, tak jak całe Pieniny, trwale zapisało się ono w moim sercu, łapczywie chłonąłem więc każdy najmniejszy jego fragment, kontemplując jego piękno, zapisują w pamięci, ale i porównując w kontekście minionych lat odkąd mnie tu nie było…

Ścieżka cały czas się wznosząc, wpierw delikatnie, potem intensywnie, prowadzi przez kilka drewnianych mostków, z metalowymi stopniami, przeprowadzającymi nad potokiem to jedną, to na drugą jego stronę. Wreszcie dotarłem do charakterystycznej skałki wyrastającej z brzegu potoku, gdzie ścieżka prowadząc lewą jego stroną wyrywa intensywnie w górę, wiodąc po metalowych stopniach. W tym miejscu opuszczamy koryto potoku, rozpoczynając podejście na pierwszą z polan. Czułem jak z każdym krokiem ciężar plecaka zgniata uszkodzone dyski, oraz tysiące mrówek biegnie wzdłuż nerwów krzyżowych do uda, dalej łydek i stóp… kręgosłup wyraźnie protestował przeciw takiemu traktowaniu.

Przez cienistą z drzew bramę wkroczyłem do wypełnionego światłem słońcem wąwozu Homole…

Pokonawszy schody dotarłem do Polany Dubantowskiej. Po lewej, nieco za plecami dostrzegłem Czajkową Skałę, dalej po prawej drewniane stoły i ławy, miejsce zwykle licznie okupowane przez turystów, nie inaczej było i tym razem. Tuż obok nich pod krawędzią lasu znajduje się intrygujące płaskie, ułożone warstwowo skały, to tak zwane Kamienne Księgi. Według opowiadań miejscowej ludności zapisane są w nich wszystkie losy ludzkie. Jest to zaszyfrowane pismo, którego nikt dotąd nie dał rady odczytać. Udało się to dopiero pewnemu staremu popowi z Wielkiego Lipnika na Słowacji, ale Pan Bóg nie chcąc, by ludzie poznali koleje swojego przyszłego życia, odebrał mu mowę. W procesie wietrzenia kolejne warstwy – karty księgi ulegają erozji, według podania gdy „otworzy się” ostatnia z kart nastąpi koniec świata. Póki jednak co spora ilość tych kamiennych kart wciąż jest widoczna, a warunkując że w ciągu dekady odkąd je oglądałem żadna z nich nie znikła, wydaje się że nie ma co się o to martwić…

.


autor: Sebastian Nikiel / U MNIE – wpis numer: 1 / 2020-2021 aktualizacja: 15.04.2021 / strona 9/18

prawa autorskie / materiały graficzne:

Wszystkie wykorzystane w opracowaniu fotografie są autorstwa Sebastiana Nikla i mogą być wykorzystywane wyłącznie w zastosowaniach niekomercyjnych, oraz z uznaniem i zachowaniem autorstwa, zgodnie z licencją Creative Common 3.0 – www.creativecommons.org / Copyright – can be obtained in a non-commercial manner and with the recognition and behavior made, in accordance with the license under the Creative Common 3.0 license – www.creativecommons.org

prawa autorskie / materiały tekstowe:

Zabrania się wykorzystywania całości, jak i fragmentów tekstu opracowania bez zgody autora, którego są własnością. / It is forbidden to use the whole or fragments of the text without the consent of the author they own.