u mnie 1/2021

u mnie – wpis 1 / 2021 publikacja 15.04.2024 / strona 5/18

systematyka wpisu:

.

Magiczne lato…

Tymczasem za oknem wczesne majowe kolory nieco dojrzały, nastało kalendarzowe lato. Paradoksalna sytuacja, świat na zewnątrz, zaczął się chwilami aż nadto stawać podobny do mojej codzienności. Nad gospodarką przewalały się kolejne mniejsze i większe lockdown-y, niszcząc niejednokrotnie dorobek życia wielu ludzi, ograniczając czasem poważnie wolność jednostki, siejąc strach, lub odwrotnie irytację i narastający bunt.

Minęło już ponad cztery tygodnie domowego aresztu odkąd choroba zamknęła mnie w swych kleszczach, gdy ponownie plany zrazu nieśmiało, potem coraz odważniej zaczęły rodzic się w mojej głowie, proporcjonalnie do narastających znaków zwiastujących poprawę. Tu pewna dygresja, choć wątek ten już pojawiał się we wcześniejszych wpisach. Jednym ze znaków zbliżającej się reemisji jest… skrajne zaostrzenie ataków choroby. W ostatnim cyklu trwania rzutu choroby wszystkie objawy cechuje bowiem skrajnie wyśrubowane nasilenie, a ja bardzo często gnę się pod ich naporem. Pojawiają się też ponownie krwiaki i siniaki, a organizm zaczyna próbować powrócić do zwyczajowego cyklu aktywności dobowej. Potem wpierw na godziny, potem dni, stopniowo wyciszają się kolejne objawy, aż wreszcie wrzucam szpej do plecaka i wyrywam w teren, tak można by ten czas w bardzo mocnym skrócie scharakteryzować.

Zeszły rok był również czasem licznych „wycieczek medycznych” tudzież gonitwy za kopiami dokumentacji medycznej, wizytami u lekarzy i badaniami, zbieranymi na poczet kolejnej komisji ds niepełnosprawnych. Zadanie to zawsze irytujące, kosztowne i męczące, tym razem było wręcz karkołomne zważywszy na co rusz wprowadzane zamknięcia, w tym placówek medycznych…

Ta chwila nastąpiła wreszcie rankiem 30.06.2020 roku, choć oczywiście rzeczowy szpej stał w pogotowiu gotowy do akcji od dobrego półtorej tygodnia. Szybko się zebrałem ruszając ku światu, temu tak dziwnemu, okaleczonemu światu ludzi, natury bowiem wręcz przeciwnie. Kierunek od dawna był zaplanowany, acz zakres – ten ostateczny szlaku jak zawsze jest niewiadomą do samego końca. Decyzja o tym jak daleko dotrę zawsze jest otwartą bowiem bramką, modyfikowaną w zależności od rozwoju mojego stanu i wydolności fizycznej w danym dniu. Z tego również względu każdą trasę planuję tak abym miał możliwość co najmniej w kilku jej etapach awaryjnego odwrotu.

* * *

Po godzinie ósmej rano wysiadłem w PKS-u na Przełęczy Salmopolskiej. Dotychczas w większości czyste niebo coraz częściej przysłaniały poszarpane obłoki. Zwyczajowy „przepak” tudzież przygotowanie sprzętu fotograficznego, schowanie kuli do plecaka, oraz wyjęcie kijków i wreszcie start! Tym razem nietypowo dla mnie, gdyż zazwyczaj ten szlak kończę tu a nie zaczynam, ruszając w kierunku Malinowskiej Skały. Już dojeżdżając na przełęcz, wiedziałem że tym razem przyjdzie mi maszerować wśród licznych turystów, choć to słowo niestety w stosunku do sporej ich części bywa nadużyciem. Tak, wiem jak może to brzmieć, tym niemniej trudno mówić o ludziach gór, o turystach, widząc rozwrzeszczanych nastolatków z boomboxami na ramieniu ustawionymi na cały regulator, jak i paniami oraz panami w niedzielnych botkach z reklamówka pod pachą narzekających na wszystko co tylko im do głowy wpadnie, włącznie ze stopniem nachylenia ścieżki i ilością kamieni na niej…

…po godzinie ósmej rano 30.06.2020 roku, wysiadłem w PKS-u na Przełęczy Salmopolskiej, ruszając po tygodniach trudnej walki z chorobą po raz kolejny na szlak. Tu w środku i po prawej widoki na szczyty Beskidu Śląskiego z podejście pod Malinów z Przełęczy Salmopolskiej

Dla mnie sprawa ta też jak się pewnie domyślacie miała drugie dno, przy wciąż dużej wrażliwości na bodźce, poruszając się na tym etapie nadal z założonymi stoperami usznymi (ze względu na hałas miasta, potem autokaru) wędrówka w takim rumorze mogła bardzo szybko ją zakończyć. Toteż zanim ruszyłem w górę pozwoliłem jadącym ze mną, udającym się w tym samym kierunku ludziom, na zdobycie przewagi czasowej. Sam w tym czasie rozkoszując się widokami z Przełęczy Salmopolskiej. Oczywiście plan ten z góry skazany był na tyko częściowy sukces, gdyż na przełęcz wciąż dojeżdżali kolejni turyści. Zasadniczo jednak chodziło o to aby boomboxy się jak najbardziej ode mnie oddaliły.

Wreszcie wyczekiwany tak długo start. Krok za krokiem z mozołem zdobywałem kolejne metry wysokości. Chłonąłem każdy zapach, każdy detal otaczającego mnie tak bogatego piękna. Idąc dotykałem wystających głazów, pochylonych nad szlakiem gałązek świerków i trawy. Na tych ostatnich wciąż mieniły się diamenty rannej rosy. Każda z pór roku, szczególne w górach, ma swój jedyny i niepowtarzalny, czasem trudny do jednoznacznego opisania zapach. Czuje go zawsze bardzo wyraziście, szczególnie po tak długim zamknięciu. Wespół z obrazami tworzą one harmonijny zapis piękna które zawsze staram się zabrać ze szlaku w sercu.

Wędrując czy to na górskim szlaku, czy podczas wypadu za miasto zawsze warto rozglądać się nie tylko za pięknymi widokami ale też zwracać uwagę na piękno w małym formacie, każda roslina, grzyb, szyszka, trwa, owad, kwiaty czy motyl są częścią piękna tego świata – piękna które nas przecież otacza…

Po niespełna półtorej godzinie pokonywałem ostatnie metry przed kulminacją Malinowskiej Skały. Tak jak się od początku obawiałem wraz ze zbliżaniem się do tej ostatniej narastał tłum i hałas. To niestety bardzo negatywny skutek powstania nieopodal kolejki gondolowej wchodzącej w skład Szczyrk Mountain Resort. Jej obecność spowodowała że to piękne, wcześniej też licznie odwiedzane miejsce lecz nie w takiej skali, stało się tylko kolejną atrakcją w lunaparku…

Tak, góry są dla wszystkich, nikt nie ma do mnich większego lub mniejszego prawa. Jednak nikt z nas nie wchodzi do kościoła z boomboxem, nie wrzeszczy, ani nie demoluje wszystkiego co tylko możliwe. Tak właśnie należy traktować i góry – bo to miejsce szczególne, sanktuarium i ostoja życia, miejsce które bezwzględnie należy chronić dla naszych następców, wreszcie miejsce które bardzo szybko może za głupotę wystawić słony rachunek. Góry bowiem to nie taki większy lunapark wbrew temu jak dziś często stara się je sprzedawać.

Na górze po lewej przełęcz pomiędzy tu widocznym Malinowem, a Malinowską Skałą na pozostałych zdjęciach. Tak jak się od początku obawiałem wraz ze zbliżaniem się do tej ostatniej narastał tłum i hałas. To niestety bardzo negatywny skutek powstania nieopodal kolejki gondolowej wchodzącej w skład Szczyrk Mountain Resort. Jej obecność spowodowała że to piękne, wcześniej też licznie odwiedzane miejsce, lecz nie w takiej skali, stało się tylko kolejną atrakcją w lunaparku…

Zważywszy na masowo oblegające Malinowską Skałę tłumy, nie zatrzymywałem się tu na dłużej ruszając w dalszą trasę. Wiedziałem i jak wkrótce się okazało miałem rację że zdecydowana większość pozostanie w jej obrębie, ewentualnie ruszając w kierunku Skrzycznego do następnej kolejki. Gdy hałas wreszcie pozostał daleko za mną mogłem wyjąc stopery rozkoszując się cichym szumem świerków i wiatru pędzącego po szczytach. Przed mną tonąc w wśród młodych świerków wił się mój na najbliższe godziny szlak, który miał mnie doprowadzić aż do Baraniej Góry przez Magurkę Wiślańską. To tam właśnie miała zostać podjęta decyzja o dalszym kierunku marszu. Ściślej druga taka, ze względu na fakt że pierwszym możliwym awaryjnym zejściem było odbicie z siodła pod Zielonym Kopcem w stronę Zimnika.

Po lewej widok z Malinowskiej Skały w kierunku Doliny Zimnika, oraz szczytów Murońki (po prawej) i Magurki Radziechowskiej. Szybko wykonawszy kilka zdjęć ruszyłem w dalszą drogę, wiedząc że cały ten hałas pozostanie za mną i tak się stało, zaraz po zejściu z Malinowskiej Skały, minąwszy siodło przed Zielonym Kopcem na szlaku pozostali już nieliczni piechurzy – po prawej widok z tego siodła na Malinowską Skałę.

Puki co nie było nawet o tym mowy, nawet przez sekundę nie przemknęło mi to przez myśl. Szedłem uskrzydlony, upajając się niedocenianą często wolnością, możliwością marszu, pokonywania kolejnych metrów, zdobywania kolejnych wzniesień… mijały godziny. Około trzynastej sapiąc jak parowóz wdrapywałem się pod kulminację Baraniej Góry. Wiał zimny wiatr, chwilami nawet niebo zaciągało się ciemnymi chmurami.

…gdy hałas wreszcie pozostał daleko za mną mogłem wyjąc stopery rozkoszując się cichym szumem świerków i wiatru pędzącego po szczytach. Przed mną tonąc w wśród młodych świerków wił się mój na najbliższe godziny szlak, który miał mnie doprowadzić aż do Baraniej Góry przez Magurkę Wiślańską.

Wreszcie dotarłem na szczyt – ten szczyt, który przez tyle lat był mi nieosiągalnym celem. Przez ponad dekadę walki z chorobą moglem tylko wspominać lata młodości gdy byłem tu częstym gościem. Przełom nastąpił rok wcześniej i od tego czasu byłem tu po raz trzeci. Myślę że to najlepsze podsumowanie wzrostu moich możliwości w okresach reemisji. Wzrostu możliwego wyłącznie dzięki tym Wszystkim którzy umożliwiają mi tą walkę, tudzież kontynuowanie bardzo kosztownej terapii, ale też determinacji, samodyscypliny i błogosławieństwa że przy tych obciążeniach jest to możliwe.

zdjęcia od góry, od lewej: widok wstecz z podejścia pod Magurkę Wiślańską / Przełęcz Nad Roztocznym w tle Barania Góra / na dole podejście pod Baranią Górę i widoki z niego, dolne po prawej zdjęcie przedstawia ostatnie kilkadziesiąt metrów podejścia pod kulminację szczytu, widać już znajdującą się na nim metalową wieżę widokową.

Pogoda bardzo dynamicznie się zmieniała, to święciło słońce, to wiatr ciął chłodem. Nic to, każda pogoda jest piękna, każda inny oferuje wymiar doznań. A i ciało przegrzane w boju miło było schłodzić. Na szczycie była spora grupa ludzi, choć nie tak liczna jak na Malinowskiej Skale. I w sumie w tym trudnym do jednoznacznego określenia czasie było to piękne. Jak już wcześniej pisałem góry bowiem stały się ostoją normalności i wolności. Znów chciałoby się rzec o paradoksie… by czyż nie jest to idealna wykładnia mojego życia? Wszak i dla mnie jest to moje „Alamo” miejsce które pozwala mi przetrwać te wszystkie boje, w nadziei do nich powrotu…

Barania Góra 1220m n.p.m.

Decyzja? Mogła być wyłącznie jedna – na przód! Więc teraz już na pierwotnie planowanej mecie, na Przełęczy Koniakowskiej obok Ochodzitej. To jednak oznaczało też że przede mną jeszcze kawał drogi, trzeba było mocniej zmobilizować swój organizm, a przede wszystkim zapanować nad wrodzonym mi odruchem fotografowania wszystkiego, wszakże wszędzie jest coś pięknego, wartego uwiecznienia 🙂 licząc ostrożnie przede mną było jeszcze około pięć – pięć i pół godziny marszu, oczywiście w klasyfikacji dopasowanej do moich możliwości (i fotografowania).

Po lewej i w środku widoki z wieży widokowej na Baraniej Górze, po prawej zejście z tej ostatniej w kierunku schroniska PTTK na Przysłopie (pod Baranią Górą)

Po godzinie 14:30 dotarłem do Schroniska na Przysłopie. Tam przyznaję nieco się kręciłem gdyż nie mogłem odnaleźć dalszego przebiegu interesującego mnie niebieskiego szlaku. Wreszcie okazało się zwyczajnie ścieżka była zarośnięta, a sama strzałka umiejscowiona tuż przy schronisku, gdy stricte trzymając się linii jego przebiegu, szlak odbija w lewo przed rzeczowym obiektem prowadząc obok Muzeum Turystyki Górskiej. Opuszczając polanę, podążałem za szybko wytracająca wysokość ścieżką przez gęsty świerkowy z domieszką drzew liściastych las. Niedługo potem dotarłem do niewielkiej, śródleśnej polany. Przecinał ją nurt Czarnej Wisełki. Pomimo stosunkowo nieodległego jej rodła, miała wyjątkowo wartki nurt.

schronisko PTTK na Przysłopie (pod Baranią Górą)

Nie moglem oczywiście się oprzeć postojowi poświęconemu kolejnej foto-sesji 🙂 jakżeby to było gdybym ja odpuścił jedwabistym kaskadom wody. Zrzut plecaka, szybkie rozstawienie statywu i dawaj po śliskich głazach aby jak najlepiej się ustawić. W owych poszukiwaniach tak się zapędziłem że skończyć się musiało i skończyło nieplanowaną w butach kąpielą. Zadziałał tu na szczęście „odruch fotografa” tudzież zachowanie w imię zasady nieważny zad – ważny sprzęt. Tak więc obie ręce w górę aby aparat był jak najwyżej a ja dawaj z pluskiem i impetem przysiadłem na omszałym głazie. Oszołomiony przez chwilę zamarłem, by zaraz potem parsknąć śmiechem. Ortezy, odzież, buty, skarpety i nogi wyschną, nad czym tu rozpaczać, poobijany zadek się wygoi, sprzęt uratowany – ot kolejna na szlaku przygoda. Wreszcie po wykonaniu dziesiątek fotografii odpuściłem biednemu apartowi i chlupocząc wylazłem z koryta potoku ruszając dalej.

Niedługo po opuszczeniu schroniska pod Przysłopem dotarłem do niewielkiej, śródleśnej polany. Przecinał ją nurt Czarnej Wisełki. Pomimo stosunkowo nieodległego jej rodła, miała wyjątkowo wartki nurt. Nie moglem oczywiście się oprzeć postojowi poświęconemu kolejnej foto-sesji 🙂 jakżeby to było gdybym ja odpuścił jedwabistym kaskadom wody. W owych poszukiwaniach tak się zapędziłem że skończyć się musiało i skończyło nieplanowaną w butach kąpielą. Na szczęście zadziałał „odruch fotografa” tudzież zachowanie w imię zasady nieważny zad – ważny sprzęt. Tak więc obie ręce w górę aby aparat był jak najwyżej a ja dawaj z pluskiem i impetem przysiadłem na omszałym głazie. Skończyło się wybuchem śmiechu i dalszym marszem w mokrych butach (zalanych od góry wodą).

Czas jak zawsze gdy dzieją się rzeczy dobre, piękne, radujące serce, nazbyt wartko płynął. Chcąc nie chcąc musiałem przyspieszyć. Wiązało mnie tu bowiem coś ważniejszego niż godzina zejścia, ale fakt że na mecie odbierała mnie Żona która po prostu musiała wrócić wcześniej do Bielska, zaś wydostanie się z Przełęczy Koniakowskiej w inny niż autem sposób to rzecz bardzo karkołomna, a już całkowicie niemożliwa późnym wieczorem.

Od czasu opuszczenia rejonu schroniska pod Baranią (na Przysłopie) wędrowałem szlakiem sam. Rozpierała mnie cały czas radość, że oto znów powróciłem na Baranią i to w niezłym czasie, ale że podążam dalej pokonując kolejne granice jeszcze nie dawno absolutnie nie możliwe do pokonania. Nieco zdaje się inne na ten temat zdanie miał sam dręczony chorobami organizm. Gdzieś po godzinie od startu spod schroniska cichy dotychczas szum przerodził się w głośniejszy pisk i bach… atak zawrotów głowy. Sytuacja stała się bardzo niekorzystna. W przypadku ostrego ich rozwinięcia dalszy marsz byłby nie możliwy.

Po lewej Czarna Wisełka, po prawej w drodze na Karolówkę…

Na szczęście nie była to ta skrajna ich postać, raczej ostrzeżenie – przypomnienie organizmu, który zdawał się protestować „hola, hola nie tak ostro, ja dopiero co pożegnałem ostre ataki bolery”. Włożyłem z powrotem szybko stopery, co istotnie poprawiło sytuację. Podążałem krok za krokiem wciąż na przód, z radością w sercu, opakowując szybko narastającą falę bólu „na potem”. To jedna ze sztuczek którą choroba nauczyła mnie stosować perfekcyjnie. Oddzielanie problemu, tu bólu, od świadomości, jego izolację w umyśle i odkładanie na półkę z napisem „po zakończeniu akcji górskiej”. Rozpoczynałem właśnie w niezłym tempie intensywne podejście pod Gańczorkę, gdy pojawiły się inne aż nadto mi znane objawy.

Gdzieś po godzinie od startu spod schroniska cichy dotychczas szum przerodził się w głośniejszy pisk i bach… atak zawrotów głowy. Sytuacja stała się bardzo niekorzystna. W przypadku ostrego ich rozwinięcia dalszy marsz byłby nie możliwy, na szczęście tu ich włożenie uspokoiło sytuację na tyle abym mógł kontynuować wędrówkę, organizm jednak wciąż protestował, wkrótce potem doszło do ataku hipoglikemii, podczas podejścia pod Gańczorkę tu widoczną na powyższych zdjęciach. Nikt nie mówił jednak że ma być łatwo, ani bez wysiłku, szybkie doładowanie cukru, odczekanie chwili aż rozejdzie się on po organizmie i dalej do przodu…

Wpierw osłabienie, uczucie ssania w żołądku, zimne i gorące poty, potem już zawężenie pola widzenia i mroczki… spadła hipoglikemia. W połowie podejście ostatkiem sił zrzucam plecak nerwowo szukając słodyczy. Jeden baton, drugi, kanapka. Po kilkunastu minutach sytuacja się uspakaja, wyciągam glukometr, dokonuję pomiaru, jest dobrze. Maszyna naprawiona – ruszamy dalej.

Na górze Gańczorka i widoki z niej, na dole po lewej znajdujące się nieopodal niej rozstaje skąd odbija ścieżka dydaktyczna prowadząca do źródeł rzeki Olzy. Pomimo że był to dopiero koniec czerwca ku mojemu zdumieniu na brzozach pojawiły się już pierwsze… żółte liście. Po prawej na dole wygrzewający się na kamieniach Rusałka Admirał…

Około 18:30 mijałem już Polenicę, zbliżając się do granicy lasu. Tam po raz kolejny organizm udzielił mi reprymendy, że nadto go dręczę tempem, po prostu z wysiłku zwymiotowałem. Cóż, chwila na odsapnięcie, przepłukanie ust i do przodu. Niedługo potem dotarłem do pierwszych zabudowań osiedla Kliszówka na zboczach Tynioka. Przyznaję że gdybym miał wskazać piękne miejsca do zamieszkania, byłyby to właśnie te rejony w bezpośrednim sąsiedztwie Przełęczy Koniakowskiej i Ochodzitej.

Około 18:30 mijałem już Polenicę, zbliżając się do granicy lasu. Tam po raz kolejny organizm udzielił mi reprymendy, że nadto go dręczę tempem, po prostu z wysiłku zwymiotowałem. Cóż, chwila na odsapnięcie, przepłukanie ust i do przodu. Niedługo potem dotarłem do pierwszych zabudowań osiedla Kliszówka na zboczach Tynioka…

Pogoda się poprawiła, posępne chwilami chmury rozwiały się ustępując miejsca obłokom coraz intensywniej podświetlanym złotą barwą zbliżającego się wieczoru. Korona promieni słonecznych układała się w diadem na szczycie Ochodzitej, na polach i pastwiskach, oraz odleglejszych masywach Beskidu Żywieckiego. Zupełnie tak jakby sam najwyższy Gazda z nieba mi chciał powiedzieć – dałeś chłopie radę. Tak… i jak zawsze było warto.

Na mojej twarzy wsparły się złote promienie zachodzącego za tonącymi w pąsach i błękitach słońca, wiał lekki ciepły wietrzyk chłodzący moją ogorzałą twarz, stałem w tym piękna majestacie chłonąc każdą z sekund tego piękna, szczęścia wypełniającego moje jestestwo że oto znów się udało przesunąć granice tego co możliwe, pokonując ograniczenia własnego ciała, wbrew wszystkim którzy mówili że nie będzie to już możliwe…

Celowo wcześniej opisałem i te mniej przyjemne chwile, nie po to aby wzbudzać litość, aby czynić z siebie bohatera którym w żadnym razie się nie czuję, lecz po to aby pokazać że nie jest to tak że oto jest reemisja i już sobie zasuwam po górach. Ma to zawsze swoją wymierną cenę, to podobne przygody na trasie, to zawsze działanie na granicy możliwości i wydolności gdyż tylko tak mogę tę granicę przesuwać. Nie pozwalając na jej wytyczanie chorobie. Wreszcie w domu to zazwyczaj potem nieprzespana pełna bólu noc. Wszystko to jednak nic, to przeminie, a to co zobaczyłem, doświadczyłem, oraz fakt że udało się wyrwać chorobie kolejny pięknie spędzony dzień życia wynagradza ten trud z nawiązką.

Widoki ze zboczy osiedla Kliszówka nieopodal Przełęczy Koniakowskiej

Tu nie mogłem już dalej się spieszyć, nie dlatego że nie dałbym rady, ale dlatego że nie sposób było zrezygnować bez jego uwiecznienia na zdjęciach z magicznego spektaklu jakie zgotowało na pożegnanie dnia słońce… na szczęście Żona zlitowała się i podjechała nieco dalej na rzeczowe osiedle co dało mi czas by napawać się tym pięknem. Szkoda jedynie było że nie mogę pozostać na Ochodzitej do samego końca magicznego zachodu, tego dnia było to jednak niemożliwe, z drugiej strony jest więc powód by znów tam powrócić…

Obolały ale syty piękna i wolności – wracam po cudownym dniu do domu…

* * *

Kolejne dni pomimo względnie dobrego stanu musiałem niestety poświęcić na wycieczki po lekarzach… covid, covidem ale mnie ścigało kończące się orzeczenia Państwowej Komisji ds Niepełnosprawnych. Jak zawsze wiąże się to nie tylko z kosztownymi wizytami oraz badaniami, ale również jeżdżeniem za kopiami papierów, co w tym złożonym czasie było nie łatwe, zważywszy że wiele ośrodków postawiło na teleporady i obsługę przez okna, a nawet… przez skrzynki podawcze z prośbami, na jaką natrafiłem na jednej z przychodzi.

Na szczęście prywatnie lekarze przyjmowali w większości bez przeszkód, choć ciśnie się tu na myśl oczywisty komentarz, wychodzi bowiem na to że o ile w NFZ-cie covid stanowił śmiertelne zagrożenie, wszak znakomita część lekarzy i rejestratorek siedziała zabunkrowana w placówkach, o tyle najwyraźniej nie straszny był już w gabinetach prywatnych. Pomimo że często byli to ci sami lekarze co w NFZ nie przyjmowali. Inaczej mówiąc niezła spryciula z tego wirusa, widać sprzyja inicjatywie prywatnej. Zresztą iście kuriozalnych sytuacji związanych z zabieganiem o nowe orzeczenie można by to wyliczyć znacznie więcej, wątek ten pewnie będzie się więc jeszcze pojawiał…

Tam gdzie słońce wespół z górami w wodach jeziora się przegląda…

Początek lipca 2020 roku doprawdy był urodziwy, błękitne i czyste, lub upstrzone białymi obłokami niebo, oraz wysokie temperatury zachęcały do wypoczynku nad wodą. W moim bezpośrednim sąsiedztwie znajduje się pięknie położone Jezioro Żywieckie. Otoczone z trzech stron górami, tudzież najbliższym mu Beskidem Mały, odleglejszym Śląskim z dobrze widocznym z jego brzegów najwyższym szczytem pasma – Skrzycznem, oraz Beskidem Żywieckim. Nic dziwnego że latem bywa to miejsce wyjątkowo oblegane. Jeśli tylko to możliwe staram się tam choć kilka razy rocznie powrócić.

…w drodze na pięknie położone pośród gór Jezioro Żywieckie

Był to jednak ten czas nietypowy, choć w kontekście tego że trwa on nadal i raczej jeszcze długo potrwa, trzeba by chyba jednak zmienić słowo nietypowy na zwrot wytyczający nowy kierunek. W każdym razie był to czas niedługo po tym jak przywrócono możliwość przemieszczania, oraz wyjazdów nad wodę, czy wstępu do lasu. Zważając na piękną aurę i wybitnie wysoką temperaturę spodziewałem się że ludzie bez względu na obostrzenia, oraz groźby kar, dość licznie nad to jezioro się wybiorą. Pomimo jednak tego przyznam że byłem wielce zaskoczony skalą tego zjawiska, ot typowa nasza narodowa cecha… jak nie można to właśnie trzeba.

Jezioro Żywieckie zawsze w sezonie jest mocno oblegane, nie inaczej było i w roku ubiegłym…

W efekcie gdy dotarłem nad moją ulubioną miejscówkę przy Zatoce Św. Jerzego, gdzie znajduje się ośrodek żeglarski Halny, moim oczom ukazał się mozaika złożona z dziesiątek ludzkich ciał właściwie bez wolnej pomiędzy nimi przestrzeni. Trudno oczywiście pochwalać tak daleką niefrasobliwość, choć trzeba tu też dodać że było to w dużej mierze skutkiem niespójnej, w wielu punkach głupiej polityki rządu. To nie kto inny niż oni twierdzili że kąpiel w basenie / jeziorze jest bezpieczna, bo woda nie jest środowiskiem sprzyjającym transmisji wirusa, ale już jakoś zapomnieli że w tej wodzie są rzesze ludzi obok siebie, którzy do tej wody tez musieli jakoś się dostać.

…gdy dotarłem nad moją ulubioną miejscówkę przy Zatoce Św. Jerzego, gdzie znajduje się ośrodek żeglarski Halny, moim oczom ukazał się mozaika złożona z dziesiątek ludzkich ciał właściwie bez wolnej pomiędzy nimi przestrzeni.

Dodajmy tu jednak zupełnie jako ciekawostkę że pomimo tak dużego oblężenia zbiorników wodnych w moim rejonie, akurat wówczas, ani na przestrzeni dwóch tygodni nie było specjalnego wzrostu zachorowań. Czyli cóż… wychodzi że wirus nie lubi się opalać, ani kąpać. Zanim ktoś mnie tu oskarży o niefrasobliwość, zarozumiałość i lekceważenie tego problemu, chcę dodać że jak mało kto przykładam wagę do minimalizacji ryzyka infekcji, uważam jednak co dobrze oddają takie sytuacje, że można naprawdę dużo o ile robi się to z głową. Przede wszystkim trzeba po prostu myśleć, nie popadając w skrajność w żadną ze stron.

Zatoka Św. Jerzego z keją ośrodka żeglarskiego Halny

* * *

Z racji tłumów które zobaczyłem nie tylko przy tawernie obok rzeczowej zatoki, ale również jak okiem sięgnąć wzdłuż wałów okalających jezioro aż do Pietrzykowic, pokręciłem się chwilę z aparatem, czekając aż dołączy do mnie Żona jadące tu wprost z pracy. Potem udało się nam znaleźć w pewnym oddaleniu od zatoki w miarę dobrą dla bezpiecznego leżakowania lukę, krótka kąpiel i przejazd na drugą stronę jeziora. Chciałem pokazać Żonie urokliwy deptak wokół jeziora w prowadzący z Żywca na plażę miejską, po drodze mijając zabytkowe i podobno o właściwościach uzdrawiających źródło Św. Wita, oraz jak się pewnie domyślacie zdążyć na wieczorny nad górami spektakl – zachód słońca.

Gdy nadszedł ten pełen magii czas wody jeziora wcześniej targane wiatrem stały się gładkie. W ich błękitnym lustrze przeglądał się tonący w granatach Skrzyczne. Jego wierzchołek jak i okolicznych szczytów zapłonął wpierw złotem, potem pąsami a tuż przed zachodem purpurą. Świat jakby zwolnił, nawet ludzie którzy licznie tam nam towarzyszyli, wszyscy oniemieli w zachwycie nad pięknem tego spektaklu… jedynie dzieci nic sobie z niego nie robiły wesoło biegając po złotym piasku plaży i brodząc w aksamicie wód. To był piękny wieczór, podobnie zresztą jak i cały dzień. Ryzykowny? Być może, ale co w życiu takie nie jest?

Plaża miejska nad Jeziorem Żywieckim 05.07.2020 r

Za ciosem…

Kolejne dni przyniosły nareszcie oczekiwane ugruntowanie poprawy. Szumy, zawroty, znów stały się incydentalne, a w członki powróciła siła. Również pogoda dopisywała, nie mogło być więc inaczej… dokładnie w siedem dni po tak udanym i pięknym wypadzie, opisanym powyżej, ponownie rankiem 07.07.2020 roku wiązałem buty ruszając ku przygodzie. Tym razem plan był jeszcze ambitniejszy, choć jak zawsze z poprawką na opcję awaryjnego zejścia. Choć jak już pewnie się domyślacie nader rzadko z takowych korzystam, musi być naprawdę bardzo źle abym zgodził się na mniej niż jest w stanie wykrzesać z siebie przy odpowiedniej determinacji ciało.

Gdy nadszedł ten pełen magii czas wody jeziora wcześniej targane wiatrem stały się gładkie. W ich błękitnym lustrze przeglądał się tonący w granatach Skrzyczne. Jego wierzchołek jak i okolicznych szczytów zapłonął wpierw złotem, potem pąsami a tuż przed zachodem purpurą. Świat jakby zwolnił, nawet ludzie którzy licznie tam nam towarzyszyli, wszyscy oniemieli w zachwycie nad pięknem tego spektaklu…

Celowo odgraniczam tu ciało od umysłu, choć jest to oczywiście jedność, gdyż nie jestem fanem sztuki dla sztuki, tudzież poświęcania energii na niekończące się pielęgnowanie ciała w imię tylko podtrzymania jego młodego wyglądu. Ciało, to prawda, ma dostać to co najlepsze i najzdrowsze w graniach oczywiście naszych możliwości, ale nie może ono być celem samym w sobie, co dziś niestety zostało podniesione wręcz do rangi cnoty. Ciało ma służyć mi – nie ja jemu. Z tej perspektywy to umysł jest kluczowym graczem, to bowiem od naszej woli, determinacji i priorytetów zależy w większości to na co ciało nam pozwoli. Napisałem „większości” gdyż oczywiście nie dotyczy to sytuacji gdy ciało pada ofiara choroby i niepełnosprawności w pokłosiu jej czy to wypadku.

Zachód słońca nad Jeziorem Żywieckim 05.07.2020 r

.


autor: Sebastian Nikiel / U MNIE – wpis numer: 1 / 2020-2021 aktualizacja: 15.04.2021 / strona 5/18

prawa autorskie / materiały graficzne:

Wszystkie wykorzystane w opracowaniu fotografie są autorstwa Sebastiana Nikla i mogą być wykorzystywane wyłącznie w zastosowaniach niekomercyjnych, oraz z uznaniem i zachowaniem autorstwa, zgodnie z licencją Creative Common 3.0 – www.creativecommons.org / Copyright – can be obtained in a non-commercial manner and with the recognition and behavior made, in accordance with the license under the Creative Common 3.0 license – www.creativecommons.org

prawa autorskie / materiały tekstowe:

Zabrania się wykorzystywania całości, jak i fragmentów tekstu opracowania bez zgody autora, którego są własnością. / It is forbidden to use the whole or fragments of the text without the consent of the author they own.