Pilsko

opowiadanie: „Pilsko”

ilość stron: 1 / publikacja: 27.04.2006  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

Włożyłem klucze do zamka, zamykając za sobą drzwi. Błękitne niebo tego poranka zapowiadało piękny dzień. Z mieszanymi uczuciami, gdyż doznana kontuzja kręgosłupa dotkliwie mi dokuczała ruszałem na wyprawę w góry, w miejsce w którym nie było mnie od piętnastu lat, po raz pierwszy od tak dawna miałem się znaleźć tak blisko korzeni, moich wspomnień z dzieciństwa…

O godzinie 8:35 wsiadłem, wciąż się wahając, do PKS-u jadącego do Korbielowa na przełęcz Glinne. Już to było nowością, gdyż dawniej autobus dojeżdżał tylko do Korbielowa Kamienne. Zresztą nie tylko to było nowością, zmieniło się prawie wszystko, rozbudowano i zmodernizowano przejście graniczne, ale najbardziej zadziwiły mnie podniesione do góry szlabany na przejściu i spokój na nim. Dla mnie to przejście graniczne wciąż żyło w pamięci jako nieprzyjemne wspomnienie kojarzące się ściśle z ustrojem, który dzięki Bogu  przeminął.

Celem wypadu było Pilsko, które wciąż powracało w moich wspomnieniach jako magiczne, pełne tajemnic miejsce. W dzieciństwie bywałem na nim wielokrotnie z Tatą, później jako nastolatek byłem jeszcze kilka razy sam, po czym w wyniku różnych perturbacji życiowych, nie odwiedzałem go blisko… piętnaście lat. Tym razem wybrałem szlak niebieskim Słowacki szlak. Dawniej było to praktycznie niemożliwe, ze względu na ogromną ilość formalności których trzeba było dopełnić aby przekroczyć granicę, a nawet jeśli się udało je pokonać, to należało się liczyć z tym że zmuszeni bylibyśmy zejść tą samą trasą, na to samo przejście graniczne, gdyż wówczas nie funkcjonowały powszechne teraz przejścia turystyczne, na zielonej granicy.

Do wyboru tego wariantu szlaku, oraz w ogóle pomysłu wyjazdu zainspirował mnie artykuł w czasopiśmie górskim N.P.M., byłem ciekaw na ile podawane przez nich informacje pokryją się ze stanem rzeczywistym. Jak się później okazało były wyjątkowo szczegółowe i bezbłędne. Niepewnym krokiem, udałem się w kierunku drogowo – pieszego przejścia granicznego. Właściwie to nie mam zbyt bogatego doświadczenia dotyczącego zwyczajów panujących na takich, a te które miałem były mocno przeterminowane. Wszędzie pustka, cisza, nikogo nie widać, nie wiedziałem którędy mam iść, bo wszystko było otwarte. Po drugiej stronie widać było tablicę: Slovacia.

Szedłem środkiem drogi, gdy znalazłem się na wysokości posterunku celników, w niewielkim biurze zobaczyłem parę pograniczników. Była to ładna kobieta i młody mężczyzna. I znów ten wciąż zaskakujący mnie spokój i luz, mężczyzna siedział rozparty w fotelu i leniwie mieszał kawę, a kobieta stała w drzwiach i paliła. Podszedłem do nich, wyciągając dowód osobisty. Kobieta przywitała się ze mną grzecznie, wzięła dowód, zapytała o imię, potem o cel podróży. Sprawdziła coś w komputerze, po chwili dyskusji na temat warunków na Pilsku, ruszyłem dalej. Była na tyle uprzejma że zawołała jeszcze za mną czy aby wiem gdzie skręcić na szlak, odparłem tak, co nie do końca było prawdą bo polegałem w tej materii wyłącznie na wspomnianej gazecie. Celniczka się uśmiechnęła dodając że nieźle się dziś opalę – kilka godzin później miało się okazać jak bardzo się myliła…

Ruszyłem idąc krawędzią szosy, dwieście metrów poniżej miał znajdować się sklep spożywczy dobrze zaopatrzony w… napoje alkoholowe i czekolady. Tak, wszystko się zgadzało, dokładnie tam znalazłem sklep, obok którego interesujący mnie szlak niebieski powinien przecinać szosę. Najpierw jednak należało dokonać stosownych zakupów… to znaczy piwka. Liczyłem na Złotego Bażanta, lecz tego akurat nie mieli. Zaproponowano mi Velkopopovicky Kozel, który rzeczywiście do złudzenia przypominał to którego poszukiwałem. Zakupiłem trzy butelki złocistego napoju, które ambitnie zamierzałem przywieść do domu. Interesujący był również sam sprzedawca, był to umorusany młody, najwyżej dwunastoletni chłopak, mówiący ku mojemu zaskoczeniu bardziej po Polsku niż po Słowacku. Zastanowiło mnie skąd wiedział że akurat to piwo jest zbliżone do Złotego Bażanta. Rozbawił mnie też pytaniem czy ma otworzyć, czy naliczyć kaucję. Spytałem go jeszcze o szlak i ruszyłem.

No tak od pierwszych chwil wiadomo było czyim szlakiem się poruszam. Wszechobecną cechą Słowackich szlaków, z którą już wielokrotnie się stykałem jest ich fatalne i mylne oznakowanie, oraz że właściwie ich nie ma… najczęściej są to dzikie i zarośnięte, pełne powalonych drzew i pniaków ścieżki. Ma to jednak swoje zarówno dobre jak i złe strony. Złe są aż nazbyt oczywiste, koniczna jest stała koncentracja na utrzymywaniu poprawnego kierunku marszu, czasem – szczególnie gdy taszczy się ciężki plecak, trzeba też się nielicho nagimnastykować podczas przekraczania lub omijania przeszkód. Natomiast dobre następstwa to takie że szlaki te są o wiele bardziej dzikie i pierwotne, niż nasze. Po dwudziestu minutach kluczyłem pomiędzy drzewami, poruszając się wyłącznie na „nos”, aż wreszcie szlak powrócił na dobrze widoczną przecinkę graniczną, tu połączył się z polskim czerwonym szlakiem. W tym miejscu przydatna wskazówka dla ewentualnych turystów, gdy tylko pojawił się nasz czerwony szlak, słowacki zniknął… ustalenie przyczyny takiego stanu zajęło mi trochę czasu. Słowacy najzwyczajniej w świecie doszli widocznie do wniosku że nie ma sensu dublować znaków i umieszczają je jedynie tam gdzie oba szlaki się rozdzielały.

Pogoda rzeczywiście wyjątkowo mi dopisywała. Niebo było bezchmurne, nie licząc leniwie płynących po nim rzadkich białych obłoków. Szlak na tym odcinku prowadząc niezmiennie przecinką, przypominał swoją konsystencją mokradło. Co rusz stopy zapadały mi się po kostki w lepkim błotku. Trochę mnie to martwiło zważając na buty którymi dysponowałem, podobno wodoodporne, które jednak wiem z doświadczenia że były odporne na wilgoć nie więcej niż sucha gąbka przed zamoczeniem. Dlatego sporo czasu i sił zajmowało mi wyszukiwanie w miarę suchych miejsc. Kilkanaście minut później byłem już totalnie przepocony, urządziłem więc mały postój. Rozsiadłem się wygodnie na kępie ogrzanego słońcem mchu, rozglądając się dokoła. To zdumiewające jak dobrze zapamiętałem te miejsca. Zupełnie tak jakbym był tu wczoraj, a nie piętnaście lat temu. Urzekła mnie również jeszcze jedna rzecz, las, który był zupełnie inny niż nasze miejscowe lasy w Beskidzie Śląskim. Był o wiele piękniejszy, wyższy  zdrowszy i gęstszy.

Już w samym podkoszulku ruszyłem dalej. Szlak ostro rwał w górę, co muszę przyznać, doprowadziło mnie do sporej zadyszki. Minęło kolejne pół godziny. Przyroda wokół zmieniał się nie do poznania. Pojedyncze łaty śniegu pomiędzy drzewami zastąpiła pełna, gruba i ku mojej rozpaczy rozmiękła pokrywa śnieżna. Mój kontuzjowany kręgosłup dotkliwie protestował przeciwko akrobacją jakie wyczyniałem. Co rusz zapadałem  się powyżej kolan, a nawet powyżej pasa w śniegu. Najgorsze były ukryte pod śniegiem powalone drzewa, wokół których tworzyły się puste kieszenie z zewnątrz przykryte śniegiem. Zsunięcie się do takiej groziło złamaniem nogi, gdyż zazwyczaj druga pozostawała na powierzchni. Jak można się spodziewać z racji stanu szlaku, takie pułapki szczególnie częste były po stronie słowackiej. Zirytowany, myślałem nawet nad zrezygnowaniem z poruszania się ich szlakiem i powrotu na nasz czerwony. Wszystko to bardzo spowolniło mój marsz.

Niepostrzeżenie pogoda powoli zaczęła się zmieniać. Na niebie pojawiły się kłębiaste cumulusy, za którymi  coraz częściej chowało się słońce, temperatura wyraźnie spadła. Zatrzymałem się by na powrót się do ubierać. Przede mną roztaczała się niesamowita panorama, której nadrzędną część zajmowała Babia Góra, ze swym charakterystycznym szczytem Diablakiem. Wciąż była mocno zaśnieżona. W myślach próbowałem policzyć jak dawno mnie tam nie było i od jak dawna obiecuję sobie że tam powrócę. Nie udało mi się, doszedłem jedynie do wniosku że był to okres na pewno nie krótszy od mojej nieobecności na Pilsku. Ruszyłem, szlak wciąż piął się w górę. Doszedłem do słupka granicznego 106/7, według wspomnianego artykułu w tym miejscu słowacki szlak miał definitywnie opuścić szlak polski. Ponownie zostałem miło zaskoczony precyzją relacji, rzeczywiście szlaki się rozdzielały, nasz czerwony odbijał w prawo w las, natomiast słowacki niebieski prowadził nadal przecinką graniczną.

Czas mijał, byłem już nieco zmęczony, a do tego skończyła się „wodoszczelność” moich trzy sezonowych „markowych” butów trekingowych. Przy każdym stąpnięciu woda strumieniami wylewała się z ich wnętrza. Wspaniałą rekompensatą za te niewygody była otaczająca mnie przyroda. Dotychczas wysoki las świerkowy stał się rzadszy i skarłowaciały, pojawiły się fantazyjnie powykręcane Buki, dokoła powoli zaczynała dominować otwarta przestrzeń. Byłem już blisko… doszedłem do niewielkie siodła zamkniętego od frontowej strony… prawie pionowym podejściem. Widok był oszałamiający, potężna biała ściana, skrząca się tysiącem iskier ostro odcinała się od granatu nieba. Na siodle, tuż obok mnie znajdowała się Polska tablica graniczna. Było tam coś jeszcze coś co wprawiło mnie w niemałe zdumienie, słup energetyczny z zerwaną trakcją, była to zapewne pamiątka po wspaniałych pomysłach „epoki socjalistycznego sukcesu”.

Przyznam że stojąc pod tą ścianą śniegu, zmęczony, obolały i w przemoczonych butach byłem lekko zniechęcony. Zdawałem sobie sprawę że jest to stok południowy, mocno nasłoneczniony, co oznaczało że pokrywa będzie niestabilna i miękka. Pierwsze kroki upewniły mnie że moje obawy były całkowicie uzasadnione. Szedłem zapadając się początkowo po kolana, później do połowy ud, nieustannie balansując ciężarem plecaka uparcie ciągnącego mnie w tył. Po kilkunastu metrach gdy nachylenie stoku stało się bardzo duże każdy krok oznaczał kilka w tył. Zjeżdżałem w dół wraz z całymi płatami pokrywy śnieżnej, wywołując mini lawiny. Rozpoczęła się rozpaczliwa walka o każdy metr podejścia. Próbowałem iść na czworakach, jednak niewiele to dopomogło, gdyż zbyt głęboko zapadałem się w śnieg. Byłem stanowczo za ciężki na te warunki. Olśnienie przyszło właśnie z tą myślą, za ciężki! Zatrzymałem się, okopałem w śniegu i zdjąłem plecak. Nie miałem pewności czy te piętnaście kilogramów coś zmieni, ale warto było spróbować. Niezdarnie niczym chrabąszcz przewrócony na grzbiet wypiąłem się ze stelaża plecaka przewracając na bok. Tak… od razu poczułem się zdecydowanie lżejszy.

Zapierając się butami w osuwającym śniegu, wyciągnąłem z plecaka trzy, może cztery metry sznurka, który zawsze nosiłem z sobą. Jeden koniec przywiązałem do plecaka, drugi do swego paska. Niezdarnie ruszyłem w górę. Metoda okazała się sprawdzać, powoli lecz sukcesywnie zacząłem skracać dystans do końca podejścia.  Dwa metry, stop, podciągnięcie plecaka, znów dwa metry w górę, potem plecak i tak w koło… Po około trzydziestu minutach walki z mokrym osuwającym się śniegiem i stromym stokiem, teren stał się łagodniejszy. Ostatni raz podciągnąłem plecak i upadłem na plecy w śnieg ciężko dysząc. Spojrzałem w górę, niebo było idealnie błękitne. Był to szczególny błękit, tak intensywny, że miejscami wpadający w ciemny granat. Skontrastowane z bielą śniegu robiło to niesamowite wrażenie. Cumulusy gdzieś zniknęły, odsuwając się na południe. Tak z całą pewnością byłem już na szczytowym masywie Pilska. Niezgrabnie podniosłem się, ubierając plecak. Wokół otaczała mnie nieskończona biała przestrzeń, zamknięta na horyzoncie granatem nieba, tylko gdzieniegdzie odsłaniająca pojedyncze skały, oraz rzadkie skarłowaciałe, powyginane drzewa, stopniowo ustępujące miejsca rzadkiej kosodrzewinie.

Dalsza droga odbywała się wyłącznie na azymut, gdyż pod białą czapą, ani na niej nie było śladu szlaku czy tropów. Szedłem kierując się na południe, w kierunku czegoś co wydawało mi się szczytem. Szło się ciężko, brnąc po kolana w rozmiękłym śniegu, co gorsza wpadając co chwilę w obszerne strumyki płynące pod nim. Po jakiś dwudziestu minutach marszu w kierunku szczytu, który stanowczo zbyt wolno się zbliżał, usłyszałem… echo jeszcze dość bliskiej burzy! Myśli kotłowały się w głowie, jak, skąd, przecież nade mną jest czyste błękitne niebo!? Podobno wyładowania zdarzają się nawet w pogodny dzień, ale wiedziałem że to nie to… Pierwszy szok i zaskoczenie ustąpił miejsca logicznemu myśleniu. Po zastanowieniu doszedłem do wniosku że to widziane rano ciężkie ponure chmury, które odsunęły się na południowy zachód najwyraźniej zawróciły…  Pomyślałem ze złością że pewno specjalnie dla mnie! Zrobiłem krótki rachunek możliwych rozwiązań w tej sytuacji. Zawrócić? Nie chętnie spojrzałem za siebie, do przełęczy Glinne miałem w tych warunkach jakieś dwie i pół, trzy godziny. Za daleko, jeśli to front który widziałem rano, nie zdążę umknąć przed burzą, która na tej wysokości, oraz otwartym terenie może dość groźna. Schronienie się w lesie z oczywistych względów  również nie było mądrym rozwiązanie. Poza tym nie wiedziałem jak długo potrwa i o ile opóźni moje zejście, a to mogło oznaczać że nie zdążyłbym na ostatni PKS. Więc co… trawersować na azymut w kierunku czerwonego szlaku i schroniska? To było równie wielkie szaleństwo, stoki masywu Pilska mają spore nachylenie, obfitujące w urwiska i inne niespodzianki i nawet w lecie taki trawers byłby niebezpieczny, a co dopiero w takich warunkach. Poza tym mógłbym się sporo rozminąć ze halą Miziową… nie to również było fatalne wyjście, które wolałem sobie zostawić na później, gdyby warunki uległy pogorszeniu. Więc naprzód. Jedynie naprzód. Jak najszybciej znaleźć się na szczycie Pilska, skąd powinno już być widać schronisko na hali Miziowej i nartostradę prowadzącą wprost po jego budynek.

Niebo przeszył kolejny groźny niski pomruk zbliżającej się nie wiadomo skąd burzy. Ten dźwięk wyraźnie dodał mi animuszu. Nogi same rwały do przodu, nie będą ukrywał tej oczywistości że po prostu nie lubię burz. Starałem się jednak nie forsować, nie ulegać szybko rosnącym emocjom, pamiętając że jeszcze kawał drogi przede mną, a warunki mogą być różne… Minęło trzydzieści minut. Byłem już porządnie zmęczony. Abstrahując od całej sytuacji, widok dokoła był niesamowity. Przede mną w odległości około czterystu metrów majaczyła ostro kontrastując z bielą śniegu szczytowa skalna grań, przerastana kosodrzewiną, masywu Pilska. Poniżej niczym nie zakłócona biel śniegu, z wystającymi z niej fantazyjnie powyginanymi pojedynczymi drzewami. Nad tym wszystkim piękna dopełniało intensywnie błękitne niebo, przechodzące tuż nad horyzontem w ponury siny granat, zwiastun nadciągających kłopotów…

Kolejny groźny niski pomruk, wyraźnie przyspieszył moje tempo. Grań która wydawała się tak bliska, zdawała się w tych warunkach wciąż oddalać. Nie było żadnych tropów, szedłem nadal wyłącznie na azymut. Śnieg był miękki, ciężki i mokry. Wodoodporność moich butów dawno stała się jedynie pustym sloganem reklamowym.  Wreszcie jest! Po długiej walce postawiłem pierwszy krok na suchej skale. Kilkadziesiąt metrów przede mną widniała tablica z mapą Pilska i okolic. Trochę dalej na południe widać było Słowacką tablicę i turystyczne przejście graniczne. Prowadził przez nie ich niebieski szlak, którym teoretycznie powinienem tu dojść, a który dawno już znikł mi pod śniegiem. Z ulgą zrzuciłem plecak,  opadając na skały. Trwało to dobrą chwilę zanim wyrównałem oddech. Widok który miałem przed sobą był wspaniałą nagrodą za wszelkie trudy i zmagania. Pozwolił on nawet zapomnieć o czającym się tuż za moimi plecami niebezpieczeństwie… w dole widać było schronisko na hali Miziowej, zarówno stare, jak i nowe. Osobiście było to dla mnie szczególnie ciekawe gdyż gdy byłem tu ostatni raz, nowy obiekt był tylko planem na deskach architektów. Dalej niesamowita panorama na Beskidy, z pośród szczytów której dominującym była oczywiście Babia Góra. Doprawdy robiła niesamowite wrażenie, w duchu pomyślałem że to będzie następne miejsce które muszę odwiedzić, im dalej zwracałem wzrok na południe tym bardziej niebo zmieniało wygląd. Pojawiły się jednolite sine ciężkie chmury. Wreszcie spojrzałem w drugą stronę i… włosy stanęły mi dęba! Front burzowy był znacznie bliżej i był znacznie większy niż się spodziewałem. Właściwie znajdował się już nad masywem Pilska. Co gorsza przemieszczał się błyskawicznie, a północny wiatr znosił go wprost na mnie. Ze złością pomyślałem że mógłby chociaż trochę poczekać i dać mi się nacieszyć tym pięknem. Zdeterminowany zdecydowałem że zanim rozpocznę zejście, muszę zdobyć właściwy szczyt Pilska, znajdujący się po Słowackiej stronie. Ruszyłem niebieskim szlakiem wijącym się poprzez bujną po tej stronie masywu kosodrzewinę. Z każdym krokiem miałem lepszą widoczność na południową część nieba i gorszy humor. Jasne stało się że kroi się niezła zadymka. Front burzowy szczelnie przykrywał południową stronę nieba. Moje zamiary zdobycia szczytu  błyskawicznie zweryfikował już nie pomruk lecz głośny łoskot przewalający się po niebie. Zaraz potem zjeżyły mi się wszystkie włosy, a pomiędzy palcami przeskoczyły iskry. Ładunki elektrostatyczne, znajdowałem się w centrum burzowej chmury! Rzuciłem się z powrotem szybko ubierając plecak i kierując się na czarny szlak, prowadzący najkrótszą drogą na halą Miziową.

Początkowo szlak był dobrze widoczny i pozbawiony śniegu. Tak jednak było tylko przez pierwsze dwieście metrów. Jak tylko zeszedłem niżej zniknął gdzieś pod rozmiękła pokrywą śnieżną. Temperatura wyraźnie spadła, zaczynało padać. Za plecami czułem goniącą burzę, raz po raz oznajmiającej swe nadejście. Nie było czasu na szukanie szlaku, wybrałem najbardziej prawdopodobną trasę, opierając się na mglistych wspomnieniach i biegnąc raczej niż idąc ruszyłem. Oczywiście zdawałem sobie sprawę że bieg w tych warunkach nie jest raczej wskazany, lecz trudno byłoby to raczej wytłumaczyć ogarniającemu paniką sercu. Starałem się jednak opanować i przypomnieć sobie całą posiadaną wiedzę na temat zachowań podczas burzy na dużych wysokościach w otwartym terenie. Z wszystkiego co sobie przypomniałem jedyne co mogłem uczynić to wyłączyć wszelkie elektroniczne urządzenia, reszta wskazówek była bezużyteczna. Jedyne co należało jak najszybciej zrobić to zejść z otwartej przestrzeni.

I znowu krok, zapadnięcie się i  chlupnięcie wody, mozolne gramolenie, krok… W pewnym momencie ponad kosówką dojrzałem stalowy krzyż. Wyblakłe wspomnienia podpowiadały że właśnie tamtędy szedł czarny szlak. I rzeczywiście, na wystającym z błotno – śnieżnej brei fragmencie skały widać było oznaczenie szlaku. Spojrzałem w kierunku Pilska. Grań szczytowa zniknęła pogrążając się w mlecznej wacie chmur. Nad nią szybko sunęły ciężkie sine chmury. Wzmógł się wiatr, siekący lodowatym deszczem, przegrywałem wyścig z burzą… Widok stalowego krzyża na grobie rozstrzelanych tu w 1941 roku przez Hitlerowców polskich partyzantów i głośny łoskot nacierającej burzy nie był zbyt optymistyczny w tych warunkach. Wyobraźnia podpowiadała różne scenariusze. Z duszą na ramieniu ruszyłem dalej. I właśnie w tym momencie zaczęły się poważne kłopoty. Szlak który nakazywał skręt w lewo znikał gdzieś pod grubą warstwą śniegu. Kłopot w tym że nie było żadnych śladów, co gorsza nachylenie pokrywy śnieżnej w tym miejscu było tak duże że groziło niekontrolowanym zjazdem wprost na urwisko. Pomimo to spróbowałem trawersu w tym miejscu, do momentu gdy śnieg ujechał mi szerokim płatem spod nóg. Rzuciłem się całym ciałem na stok, chwytając pędów kosodrzewiny. Ostrożnie powróciłem na czworakach do krzyża. Histerycznie kręciłem się w miejscu, nie mogąc odnaleźć żadnego w miarę bezpiecznego zejścia. Zupełnie tak jakby nigdy nie było tu szlaku…czas płynął, widoczność uległa wyraźnemu pogorszeniu, a ja wciąż znajdowałem się wysoko i nie mogłem odnaleźć szlaku. Wreszcie postanowiłem iść na azymut, trawersując stok początkowo w zachodnim, potem we wschodnim kierunku.

Burza nad Pilskiem rozpętała się na dobre. Stopień nachylenia stoku po którym schodziłem był bardzo duży, momentami przekraczając sześćdziesiąt stopni. Z trudem mogłem utrzymać prostą postawę. Co chwilę zsuwałem się w niekontrolowanym poślizgu na obsuwającym się szerokimi płatami śniegu. W rozpaczliwym geście walki chwytałem czego się tylko dało, korzeni, kosodrzewiny. Dlatego starałem się właśnie tak trawersować, aby w pobliżu zawsze znajdował się jakiś krzew, lub drzewo. Śnieg miejscami sięgał powyżej pasa. Wszystko to jednak przestało mieć znaczenie, o wiele gorzej znosiłem kolejne grzmoty przetaczające się po ciężkim sinym niebie.

Lodowaty deszcz ciął bezlitośnie. W pewnej chwili wszedłem na spore, pozbawione wszelkiej roślinności pole śnieżne. Jeden nieostrożny krok zburzył jego kruchą równowagę. Sunąłem w dół jak na ślizgawce. Próbowałem zapierać się i hamować butami, a przede wszystkim nie pozwolić na to aby mknący wał śniegu zmienił moją pozycję, wywracając na bok lub brzuch. W wyniku takiego działania przede mną zebrał się spora bruzda śnieżna, co pozwoliło mi trochę zwolnić. Mknąłem w kierunku drzew. Spiąłem wszystkie mięśnie, oczekując zderzenia. Wszystko działo się błyskawicznie. Szybko umykający stok, biel mknącego śniegu, rosnące w oczach drzewa, nagłe niespodziewane zatrzymanie i zapadnięcie się głęboko po szyję w śnieg, tuż obok pnia jednego z drzew. Siedziałem tak chwilę, ciężko oddychając. Spojrzałem w górę. Po mojej eskapadzie pozostała kilkudziesięciu metrowa bruzda w śniegu. Pomyślałem że może nie była to do końca planowana i bezpieczna droga, ale pozwoliła mi przynajmniej opuścić otwarty teren i znacznie zbliżyć się do hali Miziowej.

Dalsza trasa pomiędzy drzewami, wyrastającymi z wciąż ostro nachylonego stoku, okazała się nie być wcale łatwiejsza. Wokół drzew znajdowały się ukryte głębokie, puste kieszenie, z wierzchu przykryte czapą nawianego przez wiatr śniegu. Toteż co chwilę spotykała mnie niemiła niespodzianka, gdy nagle zapadałem się po szyję do takiej jamy. Mimo wszystko czułem się pomiędzy nimi znacznie bezpieczniej niż wysoko na otwartej przestrzeni szczytu Pilska.

Po czterdziestu minutach ciągłego odkopywania i ponownego zapadani dotarłem wreszcie na krawędź lasu, gdzie biegł czerwony szlak i droga dojazdowa do schroniska. Wówczas stało się coś zaskakującego. Atakująca z tak dziką furią burza, nagle postanowiła zmienić kierunek, przesuwając się ponownie na południe. Doprowadziło mnie do prawdziwej furii! Z ust sypały mi się wiązanki siarczystych przekleństw. Zupełnie tak jakby była żywą, myślącą istotą. Jakby była myśliwym polującym na zwierza. Ze złością cisnąłem plecakiem i rozsiadłem się na pniaku. Zaraz potem odwróciłem się w kierunku szczytu i zrobiłem sławny gest Kozakiewicza. Dopiero w tej chwili odczułem cały ogrom zmęczenia. Adrenalina która wcześniej determinowała mnie do walki zniknęła wraz z chmurami, ustępującymi miejsca błękitnemu niebu. Z trudem zebrałem resztkę sił i powlokłem się do schroniska.

Po kilkunastu minutach stanąłem przed nowym budynkiem schroniska, który rzeczywiście robił wrażenie. Swym rozmiarem i formą przypominał bardziej alpejski hotel górski, niż schronisko dla strudzonych turystów o niskim budżecie. Obok stał stary, doskonale mi znany obiekt, wyglądający doprawdy mizernie przy nowym. Dalej powyżej tuż pod lasem był budynek GOPR-ówki. Na wprost ciągnący się niemal aż do szczytu wyciąg narciarski. Kilkaset metrów poniżej hali, obok drogi dojazdowej do schroniska znajdowała się kolejna nowość, ostro wcinająca się w zapamiętany przeze mnie pejzaż, była to kolejka krzesełkowa wiodąca od Korbielowa prawie aż do samej hali Miziowej. No cóż… znak czasów. Oczyma wyobraźni widziałem już te tłumy niedzielnych „turystów”, w szpilkach, trampkach i marynarkach, ciągnących z pielgrzymką na Pilsko. Okupujących kuchnię i barek piwny w nowym schronisku, zerkających z ironią i pogardą na „plecakowiczów”. Oczywiście była to tylko moja osobista uwaga, nie do końca sprawiedliwa i rozsądna, ale jakoś wciąż nie mogę się pogodzić z komercjalizacją gór, z zanikiem ich dzikości, niedostępności i prawdziwej górskiej kultury. Oczywiście zdawałem sobie również sprawę z tego że nowe schroniska mogą powstawać i egzystować głównie dzięki pieniądzom i niedzielnych turystów, których głównym celem jest łatwo i przyjemnie dostać się na szczyt, dobrze pojeść i popić. Co było przeciwieństwem takich osób jak ja, który zamawiał co najwyżej jedno piwko i wrzątek. Toteż znając niechęć wielu gospodarzy schronisk, postanowiłem zjeść kanapki, popijane swoją gorącą herbatą przed schroniskiem. Znalazłem sobie wygodne miejsce z widokiem na grań Pilska i zabrałem się do rzeczy. Towarzyszył mi potężny owczarek podhalański, który przybiegł ze schroniska i głośno domagał się udziału w posiłku.

Pogoda zmieniała się nie do poznania. Jedynym świadectwem niedawnego żywiołu byłem ja sam. Ubłocony, przemoczony do suchej nitki wyglądałem doprawdy zabawnie na tle błękitnego nieba i jasno świecącego słońca. Stałem przez chwile przed schroniskiem wahając się czy wejść w takim stroju do wypolerowanego holu. Jednak myśl o grzanym piwie z korzeniami zwyciężyła. Wnętrze rzeczywiście przypominało hotel. Na dole w obszernym holu znajdowała się recepcja. Dalej przez kolejne piętra prowadziły granitowe schody. Na  pierwszym piętrze znajdowała się bogato zdobiona, sala konsumpcyjna z barem. Z zażenowaniem stwierdziłem że każdy mój krok pozostawia na idealnie wypolerowanej posadzce spore bajorko wypływające z sykiem z moich „nieprzemakalnych” butów. Nie uszło to również uwadze miłej młodej Pani za barem, która z wyraźnie zdegustowaną miną podała mi piwo. Cóż robić wyraźnie nie pasowałem do tych wnętrz. Uporałem się więc szybko ze złocistym napojem i ruszyłem w drogę powrotną. 

Ostatnie spojrzenie na halę Miziową i górujący nad nią masyw Pilska, po czym rozpoczynam drogę powrotną do Korbielowa na przełęcz Glinne. Tym razem schodzę czerwonym, polskim szlakiem. W kilka minut znalazłem się obok pniaka na którym wcześniej stacjonowałem. Wchodzę w nazbyt dobrze znajomy mi las i kieruję się wzdłuż stoku, mijając miejsce w którym wcześniej zakończyłem swoją walkę z żywiołem. Początkowo idzie się dobrze, jednak szybko grubość pokrywy śnieżniej wzrasta powyżej kolan. Trochę kluczę szukając lepszych przejść i znaków, które gdzieś przepadły na ośnieżonych pniach. Wciąż jednak mam niezłe tempo i nastrój. Po trzydziestu minutach gdy zeszedłem trochę niżej, grubość pokrywy śniegu wyraźnie zmalała, utrzymując się głównie w zacienionych miejscach pomiędzy drzewami. Pojawiło się za to obficie błoto.

Byłem już dość daleko od schroniska, na tyle daleko aby zawrócenie nie miało sensu. Właśnie wtedy gdy sytuacja była podobna do tej ze szczytu Pilska, gdy znalazłem się na otwartej przestrzeni w przecince granicznej (którędy wiedzie większość szlaku), gdy sytuacja wymuszała parcie do przodu, gdy w pobliżu nie było żadnej bezpiecznej kryjówki… burza – ta sama burza, zawróciła!! Najpierw wyraźnie spadła temperatura, zaraz potem pojawiły się galopujące niczym poganiane niewidzialną ręką kłęby ponurych chmur, opadających na drzewa, snując się pomiędzy nimi, prawie do zera ograniczając widoczność. Zaczął siąpić lodowaty deszcz, który szybko zmienił się w padającą grubymi kroplami ulewę. Wszystko to było jedynie preludium, zapowiadające jej nadejście. Klnąc jak szewc, usłyszałem znajomy, niski, głuchy pomruk. Włosy natychmiast stanęły mi dęba, wyraźnie wpłynęło to na tempo mojego marszu, który prawie zmienił się w bieg.

Gdzieś w duchu łudziłem się że może zdołam dotrzeć w pobliże przełęczy Glinne, zanim burza rozpęta się na dobre, albo że wydarzy się podobny zwrot akcji jak na Miziowej, że wiatr ponownie zmieni kierunek spychając ją byle dalej od mnie. Fakty były jednak zgoła inne, druzgocąc te pobożne życzenia. Sądząc po kierunku wiatru i prędkości przemieszczania frontu, burza dotrze tu lada moment. Znów więc w głowie pojawiło się to samo pytanie – co robić? Zawrócić do schroniska? Kontynuować zejście w tych warunkach? Próbować przeczekać  mając nadzieję że nie potrwa to długo i zdążę zejść na ostatni PKS, tylko gdzie? Po naszej stronie granicy rósł  młody las, ściśle zbity, przeważnie iglasty, nie zapewniający żadnej ochrony, po stronie Słowackiej, stare w przeważającej części chore drzewa i wiatrołomy, których korony o tej porze roku były nagie. Poza tym oczywistym jest faktem że nie jest to zbyt rozsądne kryć się pomiędzy drzewami. Jednak równie nie rozsądne jest szybkie przemieszczanie się po otwartym terenie.

Zawracać również nie było sensu, znajdowałem się dokładnie po środku trasy, a należało się spodziewać że nad Pilskiem warunki byłyby o wiele gorsze. Pozostało więc zejście… Warunki z minuty na minutę stawały się gorsze. Już dawno przestałem zwracać uwagę na przemoczone buty, zmarznięte stopy, wlewającą się szerokimi stróżkami za kołnierz wodę, oraz ból w plecach. Pragnąłem tylko jak najszybciej zejść bezpiecznie na dół, jak najszybciej opuścić to przeklęte miejsce, które najwyraźniej nie życzyło sobie dziś mojej obecności. Swoje nadejście burza oznajmiła w iście królewski i monstrualny sposób. Sine ponure niebo rozerwała wraz z głośnym hukiem jaskrawa błyskawica, która uderzyła w stary potężny świerk po Słowackiej stronie, drzewo które znajdowało się… zaledwie około dwustu metrów ode mnie! Sypnęły snopem złote i czerwone iskry, zaraz potem z hukiem, drzewo złamane w połowie, ciężko zwaliło się na ziemię. W tej chwili jasne stało się że znajduję się w samym centrum burzy, jak i to że sam znalazłem się w apogeum swego strachu. Stałem tak przez dobrą chwilę jak wrośnięty, zanim kolejny grzmot wyrwał mnie z letargu. Na wyraźnie miękkich nogach dopadłem ciasnego świerkowego zagajnika i wbiłem się pomiędzy gałęzie. Robiąc oczywiście to czego nie powinienem. Jednak w aktualnej sytuacji nie stać mnie było na wymyślenie czegoś więcej. Z trudem panowałem nad rosnącym we mnie uczuciem strachu, rosnące wprost proporcjonalnie do furii burzy.

Przycupnąwszy w zaroślach wstrzymując nie wiadomo dlaczego oddech liczyłem sekundy jakie mijały pomiędzy grzmotem, a wyładowaniem, próbując określić odległość burzy i prawdopodobieństwo… uderzenia pioruna w to miejsce, co samo w sobie jest oczywiście bzdurą, gdyż piorun potrafi uderzać w miejsca oddalone o kilkanaście kilometrów od wyładowania. Podobno błyskawica nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce… pozostały mi jedynie takie naiwne nadzieje. Minuty zdawały się trwać godziny, rzęsisty deszcz zmienił się w sporych rozmiarów lodowy grad. Pocieszające było to że czas pomiędzy grzmotem, a wyładowanie wyraźnie uległ wydłużeniu. Łudziłem się, że burza się oddala. Jeśli wcześniej miałem wrażenie że przemokłem do suchej nitki, to dopiero w tym momencie poznałem drugie dno tego słowa. Miałem wrażenia że odzież waży tyle co mały słoń. Skóra na palcach stała się biała, pomarszczona jak po zbyt długiej kąpieli.

Zebrałem się na odwagę aby opuścić chaszcze i wyjść na otwartą przestrzeń. Gdy tylko znalazłem się ponownie na otwartej przestrzeni, gdy zaledwie przeszedłem sto metrów, moja odwaga prysła jak bańka mydlana. Nagle, nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego, wbrew logice, burza ponownie znalazła się nade mną. Niebo pojaśniało od potężnych wyładowań. Miałem wrażenie jakby ta burza, nie była tylko zjawiskiem atmosferycznym, jakby była żywą, myślącą istotą. Dziką nieokiełznaną bestią. Czułem się tak jakby się ze mną bawiła w okrutną zabawę, jak zwierzyna ścigana przez myśliwego, mały, kruchy i bezbronny. Czułem że jej furia, że ona sama jest uosobieniem zła i nie do końca byłem już pewny czy zdołam jej umknąć. Wiem, to szaleństwo, lecz doprawdy nie trudno w takiej sytuacji o takie metafizyczne myśli, personifikujące zjawiska naturalnego do rangi żywej istoty. Umysł wówczas płata najróżniejsze figle, próbując znaleźć jakiekolwiek wytłumaczenie dla tego czego nie rozumie, czego się boi… a doprawdy była to dziwna burza, bo czy nie dziwnym jest zachowanie że atakowała tylko wówczas gdy byłem na otwartej przestrzeni, gdy niejako miała pewność że nie mam gdzie się schronić, gdzie uciec?

Grad przybrał na sile, dotkliwie bębniąc o moją głowę. Błyskawice nacierały z furią, panika ściskała serce, myśli chaotycznie pędziły po głowie, a wśród nich ta jedna, ta pierwotna, znaleźć schronienie. Po słowackiej stronie szlaku dostrzegłem wiatrołom, którego przewrócone korzenie były na tyle duże że wyrwały sporą jamę w ziemi, a one same tworzyły nad nią coś w rodzaju dachu. To było najlepsze co przyszło mi do głowy. Szybko do niej dotarłem, wciskając się pod korzenie. Miejsca było na tyle że mogłem usiąść, zdjąć plecak i wierzchnie warstwy odzieży. I znowu to samo… jak tylko znalazłem schronienie burza w chwilę potem ucichła, a świat dokoła wypełniał szum padającego gradu.

Należę do starej szkoły turystów, którzy pamiętają jeszcze te czasy gdy wszystko co mogło się okazać niezbędne w górach należało taszczyć ze sobą. Podstawową zasadą którą wyznaję jest: „lepiej nosić niż się  prosić”. Toteż dysponowałem zapasem odzieży, który w tych warunkach okazał się zbawienny. Wyjąłem puchową kurtkę, ortalionowe nieprzemakalne spodnie i taką wiatrówkę, oraz dwie pary suchych skarpet. Grad przeszedł w gęstą ulewę, woda cienkimi stróżkami wlewała się do mojej jamy, spływając gdzieś głębiej pod korzenie. Z niechęcią, zgrabiałymi, sinymi z zimna rękoma, zabrałem się do zdejmowania przemokniętej odzieży. Było to nadzwyczaj trudne zadanie zważając na fakt że odzież przylgnęła do ciała jak druga skóra, a sam byłem tak wychłodzony że z trudem opanowywałem wstrząsające mną dreszcze. Gdy wreszcie uporałem się z tym zadaniem, pozostała zmiana skarpet w ważących już chyba z kilka kilogramów butach. Sama zmiana skarpet na suche nie wiele oczywiście zmieniała, ale dawała choć chwilowe złudzenie ciepła, w zaistniałej sytuacji i to było dużo. Zaraz potem wypiłem dwa kubki gorącej herbaty i poczułem się zdecydowanie lepiej.

Czas płynął, a ja tkwiłem wciąż uwięziony w mojej ziemnej kryjówce. Z niepokojem spoglądałem na zegarek. Jeśli wkrótce pogoda zdecydowanie się nie poprawi, umożliwiając dalszy marsz, nie zdołam zejść na czas do przełęczy Glinne. Siedziałem tak, nieco się uspokoiwszy gdyż moja znajoma burza najwyraźniej gdzieś przepadła. Pozostało po niej ciche głuche pomrukiwania, momentami słyszalne na południowym – zachodzie. Rozmyślałem o tym wszystkim co dziś mnie spotkało, o metafizycznej stronie całej tej sytuacji. Niespodziewanie niebo nad moją głową zaczęło się przejaśniać. Ulewa zmieniła się w delikatną mżawkę, a nisko płynące chmury szybko umykały, odsłaniając… błękitne, czyste niebo, to było niesamowite! Zupełnie tak jakby moje modlitwy o bezpieczny powrót w jednej chwili zostały wysłuchane i spełnione. Zupełnie tak jakby nacierająca, ścigająca mnie bezlitośnie burza, postanowiła mnie ułaskawić. Tak czy siak, nie zamierzałem przegapić takiej okazji, ruszyłem co sił w nogach w dół.

Radość nie trwała długo… jakieś trzydzieści minut. Tyle czasu zajęło mojemu prześladowcy ponowne mnie odnalezienie. Równie szybko jak znalazłem się pod błękitnym niebem, tak też szybko ponownie przebijałem się przez siną ścianę deszczu i mgły. W chwilę potem usłyszałem znajomy niski grzmot, niebezpiecznie szybko przybierający na sile. Byłem zdruzgotany, ale i wściekły, wpadłem wręcz w furię. Tego doprawdy było już za wiele! Wiedziałem że jestem już blisko przełęczy, wiedziałem nie mam już rezerwy czasu aby czekać, więc zrobiłem jedyne co mogłem, przyspieszyłem. Idąc zastanawiałem się czy to aby na pewno burza znalazła mnie, czy to przypadkiem nie ja wszedłem ponownie w jej front. Wciąż myślałem o tym błękitnym niebie, które pojawiło się tak nagle i niespodziewanie. Miałem wówczas wrażenie jakbym znalazł się w oku cyklonu, w strefie ciszy…

Lało jak z cebra, jednak już dawno przestałem zwracać na to uwagę. Całą uwagę skoncentrowałem na tym aby nie upaść, nie pośliznąć się. Ścieżka którą szedłem zmieniła się w rwący potok błota. W pewnym momencie zauważyłem znajomy słupek graniczny, obok którego czerwony polski szlak, łączył się na niewielkiej polance z słowackim niebieskim. Jeszcze kilka godzin temu, rankiem, w tym miejscu wygrzewałem się rozebrany do koszulki. Teraz to miejsce zmieniło się nie do poznania, polana przypominała grzęzawisko z  błotnym jeziorem po środku. Miejsce to oznaczało jednak coś jeszcze, mianowicie że byłem już naprawdę blisko, właściwie tuż obok siodła przełęczy Glinne. Miłosiernie deszcz nieco osłabł, pomruki burzy stały się rzadsze i słabsze. Zupełnie tak jak gdyby wiedziała że już nie zdoła mnie powstrzymać przed zejściem, że nie zdąży mnie uwięzić w górach. Wszystko to było niewiarygodnie dziwne…

Podczas chwili którą spędziłem na polanie moje buty ugrzęzły w błocie do wysokości krawędzi cholewki. Z głośnym mlaskaniem wydobyłem je na powierzchnię ruszając dalej. Szlak zmienił się błotnistą breję o czerwonym zabarwieniu. Najwyraźniej w ziemi występowały rudy boksytowe. Już dawno przestałem starać się ominąć wszechobecne błoto, byłem zbyt zmęczony na takie manewry, a poza tym nie miało to już zbyt wielkiego wpływu na mój ogólny wygląd. Starałem się raczej skupiać uwagę na kontrolowaniu rozjeżdżających się butów. I właśnie wtedy, gdy byłem już tak blisko, po przejściu tego wszystkiego… zobaczyłem jak nogi wędrują w powietrze, zdążyłem jeszcze głośno zakląć i plask! Leżałem w pięknym bordowym błotku na plecach, w moim jasno błękitnym płaszczu przeciw deszczowym . Breja zgrabnie wpływała mi przez kołnierz pod kurtkę. Leżałem tak przez chwilę nadal klnąc na czym świat stoi, zanim podjąłem próbę podniesienia.

Po około dziesięciu minutach dotarłem do szosy na przełęczy. Pogoda znów zmieniła się nie do poznania. Chmury pędzone południowym wiatrem gdzieś znikły ukazując błękit czystego nieba, wyjrzało słońce, zupełnie jak rankiem gdy wyruszałem w drogę… Ponownie, sam nie wiem który to już dziś raz, ogarnęła mnie  złość, dlaczego teraz!? Dlaczego nie wcześniej!? Spojrzałem na siebie… był to doprawdy żałosny widok.

Godzinę później gdy siedziałem już w ciepłym wnętrzu PKS-u opuszczając rejon przełęczy, spoglądając na charakterystyczny masyw Pilska, który żegnał mnie pięknym zachodem słońca, odbijającego się szczerym złotem i purpurą na czystym niebie. Pilska które udzieliło mi dziś bardzo surowej lekcji i zweryfikowało mój pogląd na temat jego dostępności. Te myśli zaprowadziły mnie ponownie do mojej prześladowczyni, do burzy. Czy aby na pewno była ona jedynie zjawiskiem atmosferycznym? Czy jedynym co nią kierowało były naturalne procesy… Nie do końca byłem o tym przekonany. I choć to szaleństwo personifikować zjawisko naturalne, to jednak gdzieś w sercu czułem że była ona czymś więcej.

Wielokrotnie w górach trafiałem na burzę, na deszcz, grad, śnieżycę, czy mgłę, jednak w tej było coś więcej, coś co czyniło ją żywą myślącą absolutnie destrukcyjną istotą. Taki tok myślenia nieuchronnie prowadził do powstania pytania, dlaczego – czego miała mnie ta lekcja nauczyć? Pełnej odpowiedzi nie odnalazłem właściwie do dziś, zapewne pokory i szacunku wobec każdego choćby najbanalniejszego szlaku. Jednak sądzę że było w tym coś więcej, jednak nam ludziom rzadko udaje  zidentyfikować tak często pojawiające się w życiu każdego z nas nadprzyrodzone znaki. Znaki które czasem mają nas ostrzec, uchronić, a kiedy indziej zmusić do zmiany swego życia na lepsze. Najczęściej w takich sytuacjach uciekamy się do logicznych i opartych na suchej wiedzy wytłumaczeń, zapominając o intuicji i duszy. Tak czy siak, jestem przekonany że nadejdzie czas gdy zrozumie lub… zapomnę.


ilość stron: 1 / publikacja: 27.04.2006  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

CC – Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel