Mój Przyjaciel Wilk

opowiadanie: „Mój Przyjaciel Wilk”

ilość stron: 1 / publikacja: 31.12.2005 / aktualizacja: 17.11.2016 / autor: Sebastian Nikiel

Była wczesna poranna godzina, gdy poderwałem się z twardego dwupiętrowego łóżka. Typowego dla wieloosobowych sal w schroniskach górskich. Większość utrudzonych turystów wciąż głęboko spała. Najciszej jak mogłem zebrałem swoje rzeczy i wyszedłem do holu. Tu dopiero przystąpiłem do właściwego pakowania plecaka.

Była połowa lipca, jednak lato tego roku było wyjątkowo zimne i deszczowe. Nie inaczej było i tego dnia. Wystarczyło jedno spojrzenie na dwór, aby wiedzieć że po dzisiejszej pogodzie nie można spodziewać się niczego dobrego. Schronisko i pobliski szczyt Turbacza, podobnie i hala przed nim znikły w białych kłębach chmur. Siąpił zimny deszcz, temperatura nie przekraczała 10°C, zjadłem szybkie śniadanie, załatwiłem formalności w recepcji, po czym nadszedł czas decyzji. Musiałem wybrać czy zgodnie z planem marszruty podążać dalej przez Lubań do Krościenka, czy też pozwolić wygrać rozsądkowi i zakończyć wędrówkę zejściem do Nowego Targu.

Kłopot polegał na tym że odległość pomiędzy Turbaczem, a Krościenkiem równała się czternastu – piętnastu godzinom marszu bez punktów pośrednich, w których mógłbym w razie draki znaleźć nocleg. Jedynym takim punktem była studencka namiotowa baza noclegowa tuż pod szczytem Lubania. Jednak z wczorajszych rozmów z turystami wiedziałem że ze względu na złą pogodę, co równoważyło się małej ilości turystów, studenci nie rozbili w tym roku bazy. Z niechęcią spojrzałem na ciężkie nie do końca wyschnięte po wczorajszym dziesięciogodzinnym marszu buty. Dochodziła szósta rano. W końcu pomyślałem – do diabła, przecież nie jestem z cukru! W najgorszym razie będę spał w lesie. Szybko się ubrałem i ruszyłem na szlak…

Deszcz nie dawał za wygraną, widoczność była silnie ograniczona. Zmuszało mnie to do ciągłej koncentracji na poszukiwaniu i tak rzadkich znaków. Po dwóch godzinach dotarłem do ostatniego punktu w którym mogłem zmienić decyzję i zejść do Nowego Targu, aby jak najszybciej położyć kres takim myślom przyspieszyłem mijając zdziwioną grupę ciągnących na Turbacz turystów, wiedzieli gdzie się pcham. Czas mijał, świadomość tego że mam przed sobą niezły kawał drogi, motywowały mnie do szybkiego marszu. Pomimo niesprzyjających warunków, było w tej pogodzie coś wyjątkowego, coś pięknego i drapieżnego. Natura pokazywała swoje rozgniewane, groźne oblicze. Pomiędzy drzewami snuły się leniwie białe kłęby chmur, w lesie panowała absolutna cisza. Nie śpiewał żaden ptak, zupełnie tak jakby natura wstrzymała oddech.

Szlaki zmieniły się w błotne bajora, buty grzęzły i ślizgały się jak na maśle. Byłem już kompletnie przemoczony. Miałem na sobie kilka warstw odzieży, oraz gumowaną pelerynę z materiału, który już dawno puścił wodę, na niej zwykłą „foliówkę”, która z kolei była cała w strzępach. Od pewnego już czasu odczuwałem silny ból palców i śródstopia, wiedziałem co to oznacza. Szło się ciężko, wreszcie podjąłem decyzję o postoju. Z trudem znalazłem kawałek suchego igliwia pod rozłożystym świerkiem, rozsiadłem się zdejmując buty.

Tak jak sądziłem… nie wyglądało to najlepiej. Skarpety stały się tak ciężkie że nie trzeba było ich wykręcać aby zobaczyć jak wyciekają z nich stróżki wody. Zdjąłem je, zapach i widok odparzonej skóry był niezbyt przyjemny. Niedobrze, na obu dużych palcach, dwóch małych no i śródstopiu widniały spore napęczniałe krwią pęcherze. Jeden z nich pękł, to dlatego prawa skarpeta nabrała czerwonego koloru. Nie mając wyjścia, wyjąłem apteczkę, obmyłem stopy wodą utlenioną, potem igła, chwila bólu i gotowe, można założyć opatrunek. Założyłem suchą parę skarpet, odczuwając chwilową ulgę – do chwili założenia butów, których waga wyraźnie wzrosła. Przebieram się, zdejmuję mokre rzeczy, wkładam gruby polar z kapturem, zdejmując i tak nie zdającą egzaminu gumówkę. Zakładam nową foliówkę, ręce zgrabiały mi z zimna, wszystkie czynności zajmują trzy razy więcej czasu. Szybki posiłek i wymarsz.

Od dobrych kilku godzin nie minął mnie żaden turysta, najwyraźniej byłem jedynym szaleńcem w tej części Gorców… zerknąłem na zegarek, szedłem już blisko sześć godzin, kolejne ubranie przemokło, powinienem już znajdować się blisko podejścia pod Lubań.  Po kolejnej godzinie i kilku  podejściach, wreszcie jest… podejście Lubań. Było dokładnie takie jak go zapamiętałem z wcześniejszych lat. Pojawia się nagle po wejściu się na niewielkie wzniesienie, ostro pnąc się wąską, w tej chwili błotną, ścieżką pod samo niebo. Ruszam, początkowo tempo mam niezłe, szybko jednak zwalniam, przygniatany plecakiem, oraz zmęczony ślizgającymi się butami. Nagle jeden nieostrożny krok, utrata równowagi, zdążyłem jeszcze zamachać rozpaczliwie rękoma, zanim wylądowałem twarzą w błocie. Klnę na czym świat stoi, co gorsza okazało się że wstanie okazuje się nie lada wyzwaniem. Po kilku nieudanych, zakończonych ponownym upadkiem próbach, daje spokój. Leżę przez moment, próbując wyrównać oddech, woda szerokimi stróżkami wlewa mi się za kołnierz.

W końcu odpinam plecak, odrzucam go na bok i wreszcie wstaję. Chwilę później znów brnę w górę. Minuty mijały, aż nareszcie zobaczyłem dobrze znany mi zakręt w prawo, potem sto metrów podejścia i stanąłem na szczycie Lubania. Tuż obok poniżej kamiennej półki wychodni na jakiej zlokalizowany jest szczyt, znajdują się ruiny dawnego schroniska. Spalili go hitlerowcy podczas wojny. Zawsze dziwiło mnie dlaczego go nie odbudowano.

Po chwili zadumy schodzę do miejsca gdzie na hali mieli zazwyczaj swoją bazę studenci. Zazwyczaj, lecz nie dziś, nie tego lata. Tutaj muszę zamieścić małą uwagę. W tym miejscu również znajduję się krzyżówka szlaków, jednak celowo pominąłem to we wcześniejszym opisie, gdyż zejście w jakąkolwiek stronę, to dystans sześciu, siedmiu godzin, co oznacza że nie ma to wpływu na całkowitą długość dystansu.

Ruszam do Krościenka. Przede mną sześć godzin solidnego marszu. Niestety pogoda nadal jest niełaskawa, leje jak z cebra, ale przynajmniej widoczność się poprawiła. Ucieszyło mnie to, pamiętałem bowiem że od tego miejsca znaki są stają się ekstremalną rzadkością. Będzie mi potrzebna dobra nawigacja w terenie. Pomimo że jest dopiero lipiec, widać pojedyncze żółte liście na drzewach. Najwyraźniej jesień w tym roku może nadejść wyjątkowo wcześniej. Po kolejnych dwóch godzinach jestem już tak zmęczony że muszę choć na chwilę się zatrzymać, napić czegoś gorącego. To już dziewiąta godzina tego mokrego i błotnego marszu. Z trudem znajduję  w miarę suchy kawałek ściółki, tym razem pod konarami rozłożystego dębu. Od pewnego już czasu przyroda dokoła zmieniała swą szatę, dotychczas dominujące lasy iglaste ustąpiły miejsca liściastym, z mnóstwem fantazyjnie powykręcanych starych buków, dębów i klonów. Mijam liczne polany i rozległe hale.

Zmęczony, zesztywniałymi palcami, zabieram się za przygotowanie posiłku. Jednak pomimo wszystkiego, a może właśnie dzięki temu, jestem bardzo szczęśliwy że wbrew rozsądkowi, wbrew własnym słabościom i lękom, podjąłem to wyzwanie. Po kilkunastu minutach jestem gotów do dalszej drogi. Pozostało jeszcze tylko się spakować i można ruszać. Właśnie wówczas stało się coś niezwykłego. Pochylony nad plecakiem usłyszałem cichy trzask pękającej gałązki. Instynkt błyskawicznie postawił mnie w stan gotowości. Wytężyłem zmysły przyglądając się niewielkiemu, olchowemu zagajnikowi, skąd jak mi się zdawało dobiegł ten hałas. Podszedłem bliżej, rozchyliłem gałązki, nagle… ale co to jest u diabła!? Pomiędzy liśćmi i krzewami borowiny, dostrzegłem parę pilnie obserwujących mnie oczu.

Czarne w złotej oprawie, niemożliwe…a jednak należące do wilka! Brązowy, podpalany na srebrno, stał pilnie mnie obserwując. Wpadłem w panikę, błyskawicznie odskoczyłem dopadając leżącego obok plecaka noża myśliwskiego (który pewnie i tak by mi nie pomógł). Wstrzymałem oddech, spięty czekałem, sam właściwie nie wiedząc na co… może na atak. Minuty mijały, a dokoła nic się nie działo. Panowała cisza, przerywana jedynie kroplami deszczu rozbijającymi się na liściach. Wreszcie odważyłem się ponownie zbliżyć do zagajnika. Po wilku nie było śladu, nie chciałem się zastanawiać czy powróci, roztrzepany szybko skończyłem pakować plecak i chyżym tempem wyruszyłem dalej.

Ściśnięty strachem umysł podpowiadał najróżniejsze scenariusze, starałem przypomnieć sobie wszystko co wiedziałem na temat wilków. W nagłym przypływie adrenaliny zupełnie zapomniałem o zmęczeniu, o zdartych nogach i deszczu. Po godzinie nader szybkiego marszu, doszedłem do wniosku że był to zapewne jedynie zabłąkany lub zdziczały wilczur. W końcu odległość od najbliższego gospodarstwa nie była na tyle duża aby to wykluczyć. Przypomniałem sobie jeszcze raz całą sytuację i właściwie to wydała mi się ona teraz nawet zabawna, przystanąłem i się roześmiałem… po czym już znacznie spokojniejszy ruszyłem dalej.

W normalnych warunkach szlak w tym miejscu był piaszczysty w pięknym złotym kolorze, dziś był błotną szaro-żółtą breją. Droga opadała łagodnie w dół, skręcając na pobliską polanę. Ponownie się roześmiałem myśląc – to ci dopiero przygoda! Przynajmniej tym przyspieszonym tempem nadrobiłem trochę drogi. Wówczas gdy podniosłem głowę, znów go zobaczyłem… stał na wprost przede mną, pośrodku szlaku, w odległości około dwudziestu metrów. Przetarłem oczy ze zdziwienia. Tym razem nie mogło już być mowy o pomyłce. Przede mną stał najprawdziwszy wilk!

Taki jakie ogląda się w zoo, lub w filmach przyrodniczych. Ten jednak nie był zza kratami klatki, ani nie był obrazkiem w telewizorze, był żywy i stał przede mną! Co robić!? Do licha, tym swoim kozikiem to mógłbym mu co najwyżej w zębach podłubać! Instynktownie zrobiłem kilka kroków do tyłu. Wówczas przemknęło mi przez myśl że właśnie zrobiłem najgorsze co mogłem. Pamiętałem że zwierzęta wyczuwają strach, a w szczególności drapieżniki. Pomimo że rozsądek podpowiadał coś zupełnie innego, pomimo że nogi stały się miękkie i nieposłuszne, zrobiłem kilka kroków naprzód – zwierzak ani drgnął. Nie poruszył się, ale też nie wyszczerzył kłów, co akurat za dobry znak, po prostu stał i się przygląda, nasze oczy mimowolnie się spotkały. Było w nich coś dziwnego, jakaś magnetyczna siła, która nie pozwalała odwrócić wzroku, coś tajemniczego,  niezwykłego, nie było w nich agresji – nie wręcz przeciwnie. Było to coś obcego, ale i dobrego, mądrość i spokój zarazem.

Uspokoiłem się niepewnie ruszając naprzód. Wówczas wilk zerwał się gwałtownie (co ponownie przyprawiło mnie o palpitacje serca) i jednym susem zniknął pośród drzew. Stanąłem jak wryty, jakoś cholernie się bałem przejść przez to miejsce gdzie stał. Zdawałem sobie jednak sprawę że i tak nie mam wyjścia, więc ruszyłem. Czas mijał, wpierw minuty, potem godzina i druga, po moim wilku pozostało jedynie wspomnienie. Wspomnienie tak nie realne, że sam nie wierzyłem że wydarzenie to miało miejsce.

Byłem już potwornie zmęczony, mój organizm wyraźnie domagał się choć kilkunastu minut przerwy. Mijała już prawie jedenasta godzina marszu. Znów poszukałem jakiegoś suchego zagajnika by móc tam odetchnąć. Gdy w końcu znalazłem takie miejsce z ulgą zrzuciłem plecak. Usiadłem wśród konarów powalonego dębu, układając się wygodnie. Po kilku minutach relaksu, sięgnąłem po termos. Grzebiąc w plecaku, odniosłem wrażenie że jestem obserwowany. Przez umysł przebiegła myśl – wilk! Gwałtownie podniosłem głowę – tak to był znowu on! Stał po drugiej stronie szlaku, tuż na skraju lasu. Tym razem lęk ustąpił miejsca wściekłości, wrzasnąłem:

„Do cholery! Jak chcesz mnie zeżreć, to zrób to od razu, a nie ciągaj mnie po tych cholernych błotach!” Wilk jak stał, tak stał, patrząc tylko na mnie spokojnie. Ja również się nie ruszyłem, powoli wyciągając termos i nalewając sobie herbaty. Gdy ponownie podniosłem głowę już go nie było, siedziałem jak zahipnotyzowany rozmyślając nad tym wszystkim co miało miejsce.

Nie było to przecież zachowanie pasujące do zwyczajów tego gatunku. Zazwyczaj wilk poruszał się w „watasze” i z nią atakował, owszem czasem zdarzały się samotne osobniki, lecz były to najczęściej stare słabe osobniki, wygnane ze stada. Nie bardzo się na tym znałem, ale jak na mój gust ten wcale nie był stary, ani słaby. Wręcz przeciwnie, był potężny, dobrze odkarmiony, o zdrowym lśniącym futrze, po prostu piękny. Więc dlaczego nie atakował, dlaczego był sam? Dlaczego mnie śledził? No i to jego dziwne zaklęte spojrzenie… spojrzałem z niechęcią na plecak, tak najwyższa pora ruszać dalej. Ciężki od wody wstałem zmuszając nogi do marszu. Już dawno przestałem zmieniać odzież na suchą, gdyż po prostu jej zabrakło.

Minęła kolejna godzina. Pogoda jeszcze bardziej się popsuła. Deszcz choć mniej uciążliwy, zastąpiła gęsta wata chmur, które opadły na lasy. Widoczność była ograniczona do dwóch, trzech metrów. Byłem coraz bliżej siedlisk ludzkich, a może nawet zejścia do Krościenka. Świadczyły o tym coraz liczniejsze leśne drogi i przecinki leśne. Byłem również coraz bliżej godziny gdy zacznie zmierzchać. W pewnej chwili stanąłem na skraju polany. Przed mną krzyżowały się trzy drogi. Nie było nic widać, nic prócz białej nieprzeniknionej ściany mgły. Sytuacja raczej nie wesoła zważając że dochodziła osiemnasta. Pomyłka oznaczałaby nocleg w lesie, a tego raczej biorąc pod uwagę mojego towarzysza chciałem uniknąć. Jeszcze przyprowadziłby kolesiów… bezradny zdjąłem plecak wyjmując mapę. Na niewiele się zadała, gdyż nie były na niej zaznaczone dzikie leśne drogi, a nawet jeśli były to brakowało mi punktu odniesienia, aby je właściwie umiejscowić, z kolei kompas oczywiście został w domu… krótko mówiąc nie miałem pojęcia gdzie byłem.

Wówczas pojawił się on. Wyszedł niczym zjawa, niczym duch, z bieli mgły wprost na mnie. Serce odskoczyło mi pod gardło, pomimo to nie poruszyłem się, było w tym coś zupełnie irracjonalnego, coś tajemniczego, pozazmysłowego. Wilk zatrzymał się w odległości zaledwie trzech metrów ode mnie. Nasze oczy ponownie się spotkały. To dziwne, ale miałem wrażenie że nawiązała się pomiędzy nami jakaś więź, nić porozumienia. Zwierzak obrócił się powoli ruszając ścieżką która skręcała w prawo w las. Chwilę potem zniknął mi z oczu. Stałem nieruchomo wciąż czując na sobie jego spojrzenie. Po chwili powrócił powtarzając dokładnie tą samą czynność, z tą różnicą że gdy odszedł na odległość trzech metrów, zatrzymał się, oglądnął, jakby czekając aż…na Boga! Ależ tak! On wskazywał mi drogę! To nie mógł być przypadek. Tak jak i to że on nie mógł być zwyczajnym wilkiem. Postanowiłem mu zaufać, wiem, wiem aż brzmi to śmiesznie – zaufać wilkowi!

Ruszyłem za nim, notabene była to ścieżka, którą od razu zdyskwalifikowałem. Czy on o tym wiedział? Wilk biegł przede mną zatrzymując się co pewien czas, jakby chciał się upewnić że za nim podążam. Po kilku minutach znikł. Zatrzymałem się wytężając wzrok, tuż przede mną na oddalonym o kilka metrów buku majaczył niewyraźnie czerwony znak! Oszołomiony, pogrążony w rozmyślaniach, ruszyłem. Nie myślałem już o nim jako o śmiertelnym wrogu, lecz jako o przyjacielu. Czy był tylko zwierzęciem? Może kimś więcej… Indianie wierzyli przecież że po śmierci duchy najodważniejszych wojowników wcielały się w postać wilka. Podobno mogli je spotkać wyłącznie ludzie odważni, o czystych sercach. Jeśli tak było jego obecność należało potraktować jako komplement.

Mijała właśnie trzynasta godzina marszu. Pogoda nie uległa zmianie, ale przestałem już na nią zwracać uwagę, byłem zbyt zmęczony i zmarznięty. Właśnie podchodziłem pod niewielkie wzniesienie, po dotarciu na szczyt znów go spotkałem. Siedział spokojnie pod wysokim rozłożystym dębem. Nie czując już lęku, nie zwolniłem, powoli szedłem wprost w jego kierunku. On również się nie poruszył. Gdy podszedłem na odległość trzech metrów, mój towarzysz uniósł łeb wskazując gdzieś w górę. Moje spojrzenie powędrowało za tym ruchem. Powyżej na pniu drzewa widniał kierunkowskaz z czerwonym szlakiem i informacją: Krościenko trzy czwarte godziny. Opuściłem wzrok, wilk uważnie na mnie patrzył. Staliśmy tak przez chwilę, aż wreszcie sam nie wiem dlaczego, skinąłem głową mówiąc: dziękuję. Mój towarzysz zerwał się znikając w lesie. Wiedziałem że to pożegnanie. Zdjąłem plecak wygrzebując z niego prawie wszystkie zapasy żywności. Były to głównie konserwy mięsne. Otwarłem je wysypując zawartość na papierową serwetę. Nie wiedziałem czy to co robię ma jakiś sens, lecz chciałem w jakiś sposób mu podziękować. Zresztą trudno mówić o sensie w tak surrealistycznej sytuacji. Byłem prawie pewien że jest gdzieś w pobliżu. W każdym razie wówczas wydawało mi się to dobrym pomysłem.

Dwadzieścia minut później gdy wyszedłem na skraj lasu, a w dole pomiędzy polami zobaczyłem rozmyte zarysy wioski, usłyszałem długie przeciągłe wycie. Wiedziałem kto jest jego sprawcą, uśmiechnąłem się mówiąc – „ja też cię żegnam towarzyszy wędrówki”.

Godzinę później, łącznie po czternastu godzinach marszu, leżałem wyciągnięty na łóżku w pachnącym stęchlizną i wilgocią pokoju kwatery. Jednak w tych warunkach wydawała mi się ona najprawdziwszym czterogwiazdkowym hotelem, zasypiałem tonąc w rozmyślaniach nad jedną z najpiękniejszych historii jakie przydarzyły mi się w górach.


ilość stron: 1 / publikacja: 31.12.2005 / aktualizacja: 17.11.2016 / autor: Sebastian Nikiel

CC – Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel