Każdy ma swój Everest

opowiadanie: „Każdy ma swój Everest” strona 2/5

publikacja: 16.01.2011  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

Czas mijał…w końcu nasze tempo przeszło ze ślimaczego beskidzkiego, w tryb „himalajski” dwadzieścia kroków, przerwa na wyrównanie oddechu i znów dwadzieścia kroków… szlak zamiast łagodnieć stanął ostro dęba i końca nie było widać temu podchodzeniu. Himalajski tryb chodzenia, spadł już do 10 kroków… Zaczynała ogarniać mnie złość, oczywistą przyczyną był ponowie narastający ból i problemy w poruszaniu,  jednak przede wszystkim narzucane przez chorobę ograniczenia. Zastanawiałem się czy to szlak, to podejście, jest tak długie, czy moje tempo – możliwości stały się tak małe. Jak to możliwe że taka góreczka doprowadza mnie skraj wytrzymałości? Tempo spadło do pięciu kroków, aż w końcu do trzech po których nastąpił dłuższy postój.

Wokół zaczęło robić się lekko szaro, zapadał zmierzch. Po minie mojego towarzysza widziałem że zaczyna się nieco stresować sytuacją, jednak jeszcze nie w sposób szczególny, tu przydało się doświadczenie jakiego nabył podczas naszych wcześniejszych wędrówek. Nieraz zdarzało się nam wędrować po zmierzchu po szlakach. Spojrzałem na zegarek oczom własnym nie wierząc, podejście pod tą górę już zajęło nam… jedną godzinę, gdy według polskich map cały szlak od włączenia w czerwony, aż po Głuchaczki miał zająć nam jedną godzinę czterdzieści minut, ze złością myślałem o znakarzach, nie ma co, popisali się tutaj z tymi czasami, natomiast wydawcy map po prostu powielili ich błędy bazując na złych wskazaniach. Najbardziej irytował fakt że nikt, ani znakarze, ani kartografowie, nie zdziwił się że w ogóle nie pokrywa się to z czasami słowackimi…

Dochodziła dziewiętnasta. Po prawej stronie, pomiędzy wysokimi świerkami otworzyła się piękna panorama na Babią Górę nieco dalej po prawej, bliższe Pilsko. Szczyty tonęły w niebieskiej poświacie wieczoru, jedynie same ich wierzchołki płonęły purpurą zachodzącego słońca. Dla takich widoków, takich magicznych chwil warto wspinać się nawet pod najbardziej wymagające ze szczytów, było idealnie cicho, jedynie wiatr cichutko szumiał wysoko w koronach drzew. Powietrze przepełniał zapach lasu, wilgoci, oraz świerkowej żywicy.

Wreszcie po jednej godzinie trzydziestu pięciu minutach nieustannego sapania i walki z grawitacją, pomiędzy koronami drzew pojawił się prześwit, niechybny znak że zbliżamy się do szczytu. Chwilę potem, bez żadnych fanfar, szlak się wyprostował, wprowadzając na mizerną polankę, zarośniętą ze wszystkich stron lasem, tuż przy przesiece granicznej. Na rozłożystym klonie krzywo wisiała stara tabliczka – Jaworzyna 1046 m n.p.m.

Nie zbyt było to budujące… Wręcz miałem ochotę ją zerwać. Dla mojego małego towarzysza wręcz powód do rozpaczy. Zwaliliśmy się ciężko na sterczące wśród maliniaków pniaki. Wyciągnęli napoje i próbowali wyrównać oddech. Rozejrzałem się, szlak w tym miejscu wchodził aż na krawędź dawnej przecinki granicznej. Myślałem o tym jak dziwnie to wygląda… pomiędzy metrowymi chaszczami, stał lekko przechylony, pordzewiały słupek, z dawniej budzącą grozę tabliczką: „Pozor Statnia Hranica!” dziś relikt nie tak dawnych znów czasów. Jeszcze przecież nie tak dawno przekomicznie tej magicznej – umownej – zielonej linii zazwyczaj kończyło się aresztowaniem, oraz nieplanowaną wycieczką do strażnicy WOP. Wizy, pozwolenie, paszport… dziś dla młodego pokolenia, jak mój towarzysz, aktualnie szwendającego się po tej zielonej granicy, nic nie znaczące słowa i oby już tak już pozostało.

Dochodziła 19:10 gdy ruszyliśmy dalej. Jak we wcześniejszych przypadkach zejście ze wzniesienia było strome, gwałtowne i nieporównywalnie krótsze w stosunku do podejścia. W lesie zrobiło się już mocno szaro, jedynie pomiędzy koronami drzew, przesiekach i na polanach było jeszcze trochę wieczornego światła. Schodząc zbierałem porządne baty, każdy krok, odbijał się tysiącem rozpalonych gwoździ w głowie, do tego niedokończone dzieło chirurgów – prawe kolano, które już trzy razy mieli pod nożami, spuchnęło tak bardzo że ledwo mieściło się w ortezie. Nic więc dziwnego że pomimo przepełniającego piękna otaczającej, układającej się do snu natury, równocześnie mocno się irytowałem, klnąc cicho pod nosem…

Szlak złagodniał, opuściliśmy stok Jaworzyny, wchodząc na zalesione, opadające lekko w dół siodło. Ścieżka wyprowadzając nas na krawędź lasu, poprowadziła wzdłuż borowin i polan, wciąż opadając. Dochodziła 19:30, według sławetnych czasów przejść, od dobrych dwóch / dwóch i pół godziny powinniśmy leżeć na Głuchaczkach w namiocie. Owszem brałem poprawkę na moją formę, do każdej godziny doliczając 50% więcej czasu, ale nie wziąłem poprawki na dodatkowe błędy w znakowaniu ścieżki! Niespodziewanie od naszego szlaku w prawo odbiła odnoga, tuż obok wisiała na drzewie tabliczka z informacją: Bacówka Wiktorówki 30 minut. Szybki rzut oka na mapę przywrócił mi nieco zważony humor, wszystko wskazywało że jesteśmy już bardzo blisko celu. Przypomniałem sobie również o wręcz oczywistej metodzie ustalenia odległości w rejonach przygranicznych, o liczeniu słupków. Każdy z nich ma przecież własny numer identyfikacyjny, znając kierunek marszu, oraz wartość poprzednią, łatwo można obliczyć w przybliżeniu ile drogi jest jeszcze przed nami, tym bardziej że na szczęście na mapach umieszczano ich numerację, było to zapewne lepsze rozwiązanie od polegania na feralnych czasach przejść.

Podczas zejścia z Jaworzyny minęliśmy słupek numer 96, teraz staliśmy obok słupka o numerze 95. Według mapy tuż obok numeru 94 znajduję się baza namiotowa. Przyspieszyliśmy. Opuszczając siodło, szlak ponownie zaczął mocno opadać. W ostępach leśnych było już prawie zupełnie ciemno. Nagle w prześwicie pomiędzy drzewami zobaczyłem nasz cel. W dole pomiędzy snująca się po hali wstęgą mgły, nieco po lewej stronie hali, dostrzegłem ponad drzewami dymiący komin bazowej stołówki i półokrągłe, zielone szczyty wojskowych namiotów, byliśmy u celu. Podzieliłem się czym prędzej wieściami z małym, w którego automatycznie wstąpiły nowe siły, rwał do przodu jak młode źrebię, wiedząc już że nie pobłądzi puściłem go przodem.

Chwilę potem opuściliśmy las, schodząc w kierunku bazy. Widok z tego miejsca był doprawdy imponujący, trzeba przyznać że baza miała malowniczą lokalizację. Po przeciwnej stronie przełęczy wznosiło się zielony masyw Jałowca, po prawej za nim widać było nasz jutrzejszy cel – Babią Górę.

zdjęcia od lewej: krótko przed zmrokiem, wśród drzew dostrzegłem nasz – bazę noclegową na Przełęczy Głuchaczki / team zdobywców z flagą akcji charytatywnej „Chcę Chodzić” na Przełęczy Głuchaczki

Dochodziła dwudziesta gdy z wielką ulgą zrzuciliśmy plecaki. Wchodząc na teren bazy namiotowej na Przełęczy Głuchaczki, czas jakby przestał obowiązywać, znów byłem małym chłopcem, wędrującym z Tatą, ta sama atmosfera, ta sama radość. Przez te wszystkie lata, tego typu obiekty nie wiele się zmieniły, w stosunku do obrazów jakie wyniosłem z dzieciństwa. Zapach palonego drzewa, maksymalnie uproszczone, ascetyczne wyposażenie, klimatyczne drewniane toalety, wojskowe namioty, źródło służące za wodopój i łazienkę równocześnie.

Baza była prawie pusta. Poza bardzo miłą parą gospodarzy i jedną turystów, nie było w niej nikogo więcej. Obiekt składał się z dwóch rzędów dziesięcioosobowych namiotów, ułożonych na planie prostokąta. Po jednej stronie ustawiono trzy namioty, po drugiej dwa, oraz drewniany budynek stołówki z kuchnią. Na styku dwóch linii namiotów znajdowało się wejście, ze stojącymi tam dwoma powiewającymi na wietrze flagami: Polski i Unii Europejskiej. Zdecydowaliśmy się rozłożyć nasz mały namiocik, mniej więcej po środku bazy.

Moment rozkładania namiotu, był jednym z tych ważniejszych dla mojego partnera, toteż pozwoliłem mu na jak największą inicjatywę, pomimo że nieco ścigał nas zapadający już teraz błyskawicznie mrok. Z zadaniem uporaliśmy się mimo wszystko dość szybko, bo w jakieś dziesięć minut, potem szybkie wrzucenie sprzętu do wnętrza, przepak, po czym już spokojniejsze przygotowania do kolacji.

*           *           *

Do kolacji zasiedliśmy już w czołówkach. Posiłek składał się z prawdziwego, prostego, górskiego jedzenia – dwóch zupek chińskich, w jednej menażce, konserwy mięsnej i kilku kromek chleba. Do tego mały luksus w postaci kawy, oraz dużo gorącej herbaty. Dzięki uprzejmości gospodarzy, Gosi i Piotrka, nie musiałem nawet wyciągać kuchenki, gdyż przygotowali oni dla nas wrzątek. Takie właśnie małe, miłe gesty budują niepowtarzalną atmosferę i klimat tych miejsc. Klimat dla którego zawsze warto w nie powracać,a którego zdecydowanie brak w nowych, przypominających raczej górskie hotele schroniskach. Po kolacji i przebraniu w nieco wygodniejsze stroje i obuwie,  pomimo że ledwo już zmuszałem swój protestujący organizm do wysiłku, wyciągnęłam małego na krótką włóczęgę. Chciałem podczas niej pokazać mu magię górskich nocy, a samemu przeżyć jeszcze raz chwile podobne do tych jakie pamiętałem z dzieciństwa.

Nasi gospodarze udali się na spoczynek. W bazie zapadła magiczna cisza, było zupełnie ciemno. Z czołówkami zeszliśmy ścieżką w kierunku źródła, nieco się odświeżyć. Gdy wracaliśmy usiadłem na obrzeżach bazy na drewnianej ławie i kazałem Patrykowi, czyniąc to samo, wyłączyć czołówkę. Gestem pokazałem mu wcześniej aby milczał. Położyłem się wygodnie na plecach wpatrując w czarne niebo. Patryk położył się obok, leżeliśmy tak kilka minut nim nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Wówczas rozpoczął się niezwykły spektakl natury. Wyostrzone zmysły rejestrowały subtelne dźwięki nocnego życia lasu. Nieopodal szumiała kaskada uderzającego o drewniane korytko strumyka. Wiał delikatny wietrzyk, poruszający szepczącymi melodyjnie koronami drzew. W trawach swój wieczorny koncert rozpoczęły świerszcze. Było ciepło, acz powietrze było rześkie, pozbawione upalnego gorąca słonecznego dnia. Przepełniał je intensywny zapach świerków, ziół, oraz słabnąca nuta dymu z dogasającego paleniska pieca w stołówce.

Najpiękniejszy jednak spektakl rozgrywał się nad naszymi głowami. Zabawne tyle się wokół mnie, wokół nas zmieniło, czasem wydaje się nam że zmienił się cały świat, w takich chwilach, w takich miejscach, można na nowo odkryć, nauczyć się pokory i dystansu wobec czasu, wobec siebie. Bowiem tu odkrywamy że tak naprawdę nasze życie jest jedynie krótką chwilą, a nasz wpływ na świat ograniczony. Niebo na które patrzyłem, zapachy które chłonęłam, góry których zarysy widziałem w świetle księżyca, były tu zanim się narodziłem i zapewne będą długo po tym jak już odejdę…

Na niebie skrzyły się tysiące gwiazd, widać było całą drogę mleczną, tylko tu w górach, ponad czapą smogu i miejskich świateł można było zobaczyć ich aż tyle. Było to niebo jakie zapamiętałem jako kilkuletni bajtel, którego magia mam nadzieję zapiszę się również we wspomnieniach Patryka. Jakiś czas później po cichu bez zapalania czołówek wróciliśmy do namiotu.

zdjęcia od lewej: chwilami bywało ciężko, również mojemu małemu towarzyszowi… / nocleg w namiocie w bazie na Przełęczy Głuchaczki

Dzień Drugi

Już od dłuższego czasu targany rozrywającym bólem, nawet pomimo zażytych silnych środków nasennych nie mogłem spać. Kręcąc się z boku na bok, pojękując cicho, to znów klnąc, wyczekiwałem pierwszych oznak świtu. Wolałem już iść obejrzeć kolejny z niezwykłych cudów natury niż nadal odgniatać boki. Tak trwając w pół letargu, doczekałem trzeciej trzydzieści rano. Nareszcie na zewnątrz zaczęło szarzeć. Zaczynał się czas fotograficznych łowów. Stękając zmusiłem swoje protestujące członki do wstania. Najciszej jak potrafiłem wyszedłem z namiotu. Uderzyło mnie świeże, rześkie, poranne powietrze, przesycone wilgocią. Zapowiadał się piękny dzień.

Wciąż panował półmrok, gdy wyruszyłem na swą wędrówkę po terenach wokół bazy. Świt tutaj zaczynał się nieco później ze względu na ukształtowanie terenu. Przełęcz leżała pomiędzy dwoma masywami na linii południowy – wschód / zachód, co skutecznie opóźniało moment wychylenia słoneczka zza szczytów. Było jednak już za nią widać srebrzystą poświatę wschodu.

W bazie pojawiło się kilka ciekawych, pomysłowych patentów, raczej nie znanych za moich dziecięcych lat. Jednym z nich był kolektor słoneczny ciepłej wody. Nazwa kolektor może być tutaj nieco myląca, jako że tak naprawdę był to zwykły bojler na wodę, tyle że pomalowany skupiającą promienie słoneczne, czarną farbą. Rurki z niego wychodzące prowadziły do drewnianego „studia metamorfozy”, jak pomysłowo nazwali ją włodarze, czyli prowizorycznego prysznicu. Rozbawiony tym napisem, a w szczególności rysunkiem pod nim, poszedłem dalej.

Wczesnym rankiem, jeszcze przed świtem, nie mogąc już dłużej znieść bólu, gdy wszyscy spali, wyruszyłem na spacer wokół bazy, podziwiając piękno budzącej się do życia natury…

Kolejnym miejscem które odwiedziłem, przedzierając się wśród wysokich traw, co fatalnie odbiło się na moich butach i spodniach, były sławetne szalety. Również tu nie zawiodłem się na humorze gospodarzy, jeden z szaletów został nazwany Kmicic, drugi Oleńka. Wewnątrz prócz wiadomego wyposażenia, trafiłem na… najprawdziwszy telefon! Co prawda kabel kończył się w trawie, ale kompozycja zasługiwała na uznanie. Widok z szaletu był doprawdy imponujący, w zasadzie to chyba dobrze że nie mam takiego w domu bo prawdopodobnie większość czasu spędzałbym w nim. Toaleta wyeksponowana była dokładnie na północny-wschód, toteż prócz wiadomej usługi, miałem zapewniony widok na wschód słońca w najwyższej klasy.

zdjęcia od lewej: baza namiotowa na Głuchaczkach jest niezwykle klimatycznym miejscem, którego atmosfera niewiele zmieniała się od znanych mi baz z dziecięcych lat / klimatyczna wygódka „Kmicic”

Opowiadanie wyróżnione w konkursie „Opowiedz Historię”

przez www.klubpodroznik.pl


ilość stron: 5  / publikacja: 16.01.2011  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

CC – Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel