Jastrząb i Święty Obrazek

opowiadanie: „Jastrząb i Święty Obrazek” strona 1/3

publikacja: 24.07.2007  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

To już drugi tydzień mojego pobytu w sanatorium „Papiernik” gdzie zostałem wysłany przez Z.U.S. w ramach prewencji rentowej. Cały pobyt w tym miejscu nie nastrajał mnie zbyt optymistycznie w odniesieniu do efektów fizycznych doświadczanych w stosunku do mojej choroby, ale była jedna rzecz która sprawiała że pobyt tutaj stawał się dla mnie znośny, a wręcz wyjątkowy. Czynnikiem tym była lokalizacja sanatorium – Szczawnica. Miejsce dla mnie szczególne, miejsce które pokochałem, podobnie jak pobliskie Krościenko ze względu na ich położenie, tuż u stóp pasma Pienin, ale również ze względu na wciąż żywy folklor góralski, tak bliski mojemu sercu.

Niedziela, wczesny ranek.

Obudziłem się dziś wcześniej niż zwykle, było dopiero wpół do siódmej. Śniadanie jak zwykle podawano o ósmej. Korzystając z niedzielnej przerwy w zabiegach rehabilitacyjnych postanowiłem wybrać się w góry. Wypad ten planowałem już od początku pobytu i miał on być kulminacją dwóch wcześniejszych. Trochę martwiła mnie pogoda, która dotychczas słoneczna i ciepła, od kilku dni uległa znacznemu pogorszeniu. Właśnie dlatego zaraz po tym jak podniosłem się z łóżka, skierowałem swoje pierwsze kroki na taras. Za każdym razem gdy na niego wchodziłem byłem absolutnie pewien że było to miejsce w którym mógłbym zamieszkać. Za każdym razem czułem jak widok z niego wtłacza we mnie nowe zapasy pozytywnej energii, pozwalając mi zapomnieć o chorobie i bólu, wypełniając serce radością.

Ogromna zielona ściana lasu, ostro wspinająca się po kwiecistym i soczyście zielonym stoku, usianym białymi wapiennymi skałkami. W dolinie u stóp gór, spiczaste dachy góralskich domów, których zabudowa wiła się za meandrami błękitnej wstęgi Dunaju. Dziś budzące się do życia miasteczko spowijała leniwie snująca się wśród domów i pól mgła. Niebo pokrywała gruba, sina warstwa chmur, było zimno. Szczęśliwie jednak warstwa chmur nie była zwarta, gdzieniegdzie wyglądało spod niej słoneczko, co pozwalało mieć nadzieję na poprawę pogody. Trochę się wahałem, dodatkowym problemem był brak odpowiedniego sprzętu, był to zresztą najpoważniejszy błąd jaki uczyniłem podczas pakowania do sanatorium. Dysponowałem jedynie małym miejskim plecakiem, butami sportowymi (za to w miarę wodoodpornymi) i lichą peleryną. Z całą pewnością nie były to jednak powody dla których zrezygnowałbym z wyprawy. Tak więc pospiesznie spakowałem dodatkową odzież, zabrałem mapę i z prowiantu który zgromadziłem dzień wcześniej przygotowałem kilka kanapek. Potem dorzuciłem coś do picia i byłem gotów na nową przygodę.

8:30 rano…

Już ze spakowanym plecakiem udałem się na śniadanie, by zaraz po nim wyjść z sanatorium w kierunku centrum Szczawnicy. Szedłem przez kwiecisty park, obfitujący w dorodne, stare drzewa, gdzie wtopione pomiędzy nie wznosiły się równie zabytkowe, zrujnowane częściowo drewniane budynki nie używanych już sanatoriów. Była to piękna, bogato zdobiona architektura secesyjna z przełomu wieków dziewiętnastego i dwudziestego, gdy tereny te przeżywały prawdziwy rozkwit. Tuż po dotarciu do przystanku podjechał BUS jadący w interesującym mnie kierunku. Rozsiadłem się wygodnie wyciągając mapę. Jednak nawet jej nie otworzyłem. Bezwiednie przyglądałem się szybko płynącym za oknem pejzażom, słuchając miejscowych współpasażerów, mówiących o zwykłych codziennych sprawach, ale za to jak pięknie posługujących się gwarą. Mój umysł w miarę zbliżania się do miejsca skąd startował szlak, coraz szybciej odkurzały dawne wspomnienia z nim związanymi. Tak nie było mnie tu… jakieś 18 lat!

Krajobraz się zmieniał, droga wiła się pomiędzy ścianami szerokiego wąwozu. Dokoła na rozległych halach i łagodnych wzniesieniach, ukraszonych skałkami, stały porozrzucane, niektóre opuszczone gospodarstwa. Po trzydziestu minutach minęliśmy tabliczkę z nazwą wsi „Szlachtowa”. Byliśmy prawie na miejscu. Samochód wziął ostry skręt w prawo, a za białej skały wyłonił się mały szutrowy parking, na nim niewielka drewniana budka strażnicza. Stała tuż obok dużej drewnianej bramy ze szlabanem, na której wisiał szyld: Wąwóz Homole. Tu znajdował się pierwszy cel mojej wyprawy i start szlaku. Wysiadłem zostając sam na parkingu, spoglądając na odjeżdżający w dalszą drogę bus… więc powróciłem w jedno z tych magicznych miejsc, które jako niewyraźne marzenia tyle razy pojawiały się w snach.

Były stosunkowo wczesne godziny, do tego pogoda nie najlepsza, środek tygodnia, oraz dopiero połowa czerwca, dzięki czemu właśnie panował tu taki spokój. U miłej młodej strażniczki parku zakupiłem bilet wstępu, założyłem plecak i ruszyłem. Zaraz potem wszystko się zmieniło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Znów byłem małym szkrabem, znów widziałem jego oczami, wróciły te same siły i beztroska, dziecięca radość. Umysł w locie odnajdywał wspomnienia związane z każdym widokiem, uczuciem jakie wywoływał i smakiem jaki pozostawił. Rozpoznawałem najmniejsze detale, przyglądałem się ogromnym głazom od wieków szlifowanych przez strumień, rozpoznając w nich ten sam kształt brzegu nad którym bawiłem się jako dziecko. Ta fala radości, pozytywnych wspomnień zdominowała moje jestestwo, pozwalając zapomnieć o bólu powodowanym chorobą. Szedłem uskrzydlony zachłannie pochłaniając kolejne metry i pejzaże. Nie mogłem się oprzeć myślom o Janosiku – naszym telewizyjnym Janosiku. Przecież to właśnie w tym wąwozie i ternach mu przyległych kręcono sporą część zdjęć. To w linii prostej prowadziło do myśli i wyobrażeń o tamtych czasach, ale i latach mojego dzieciństwa kiedy to po raz pierwszy zetknąłem się z tym filmem. Pamiętam jak byłem wówczas zafascynowany obrazem tego miejsca – miejsca w którym teraz byłem.

Wąwóz był prawie pusty, tylko nieliczni turyści z rzadka przemykali obok. Wszystko było tak piękne, tak nowe  i znane równocześnie, że nie mogłem się zdecydować w którą stronę patrzeć. Ogromne skalne ściany wznosiły się ostro ku niebu, których silnie zróżnicowane formy tworzyły fantazyjne kształty. Łupki, gnejsy, wapień i z rzadka granit. Ułożone warstwami prawie poziomo, wyczesane przez czas, były niemym świadkiem tysiącleci. Na nich skarłowaciałe świerki i zielone kępy trawy, upstrzone kwiatami. Pomiędzy tymi skalnymi filarami, głęboko wcięty w ich podstawę płynął kryształowo czysty strumień, toczący swe wody, szlifujący skały i głazy. Obok niego wiła się wąska ścieżka szlaku którym podążałem. Po pewnym czasie wąwóz zaczął się zmieniać, stał się szerszy, rozłożystszy. A wąska jego dotychczas gardziel ustąpiła miejsca sporym polanom. Pojawił się świerkowy las, ścieżka pięła się coraz ostrzej w górę, mijając potężne progi i kaskady wodne, gdzie z furią woda walczyła z hardością skały.

W końcu ścieżka stała się na tyle stroma że pojawiły się łańcuchy. Na domiar złego skały po których się wspinałem były mokre po nocnym deszczu. Jak łatwo się domyślić były też bardzo wyślizgane przez tysiące butów ludzi którzy tędy przeszli. Z trudem piąłem się w górę, co chwilę efektownie lądując w błocie. Wszystko to jednak powodowało że uśmiech na mojej twarzy stawał się coraz szerszy, zupełnie jak w dzieciństwie, brakowało tylko Taty żeby mnie skarcił, wskazując lepszą drogę. Gdy pokonałem wzniesienie, a ścieżka zaczęła wić się pomiędzy drzewami serce zabiło mocniej. Wiedziałem że za moment drzewa się rozchylą a ja stanę na rozległej hali w najpiękniejszej części wąwozu. W części nazwanej „Kamienne Księgi”. Tam zatrzymałem się na dłużej. Rozsiadłem się wygodnie na miękkiej trawie, wpatrując zachłannie w każdy detal wąwozu. Zupełnie tak jakbym pragnął zeskanować do pamięci każdy szczegół, fakturę i kolor. W pewnym sensie właśnie tak było, czego najlepszym dowodem były wspomnienia które towarzyszyły mi przez całą dotychczasową drogę. Wspomnienia które dzieliło przecież od teraźniejszości 18 lat.

Uderzająca była trafność nadanej temu miejscu nazwy – Kamienne Księgi… tak, rzeczywiście skały tworzyły tu formy idealnie pasujące do olbrzymich na wpół rozwartych ksiąg, nieznanych mitycznych olbrzymów. Legenda związana z tym miejscem głosi że co sto lat przewraca się jedna kamienna strona i gdy otworzy się ostatnia z nich, nasz czas i świata się skończy. Dokończyłem śniadanie. Wokół na hali pojawiło się trochę ludzi, najwyraźniej poprawa pogody nie tylko mnie skusiła do wyjścia na szlak. Sądząc jednak po ich zachowaniu i przygotowaniu zgadywałem że większość z nich właśnie w tym miejscu zakończy swą wędrówkę. Spakowałem plecak, powoli ruszając w dalszą drogę. Na odchodnym raz jeszcze spojrzałem na „Kamienne Księgi” – myśląc: cóż zapas nie otwartych jeszcze stron jest bardzo duży co pozwala mieć nadzieję że ów koniec wszechrzeczy nie nastąpi zbyt szybko. Z tą myślą ruszyłem w dalszą drogę, kierując się na Wysoką, najwyższy szczyt pasma Pienin.

W jakiś czas później znalazłem się w miejscu gdzie i ja w dzieciństwie kończyłem nasze wycieczki. Odtąd wchodziłem na teren dla mnie dziewiczy, nie odkryty. Początkowo przemieszczałem się szeroką szutrową drogą prowadzącą do okolicznych zabudowań i pobliskiej bazy namiotowej. Drogą którą szedłem, najwyraźniej niedługo przede mną musiało przedreptać spore stado owiec, a że ostatnie dni obfitowały w deszcze zmieniła się ona w lepką breję, którą niczym żywy rekultywator, dodatkowo rozmiękczyły dziesiątkami kopyt zwierzęta. Piękne białe owieczki, symbol Podhala, które najwyraźniej nie miały kłopotów z zaparciem gdyż na każdym metrze pozostawiły po sobie dziesiątki bobków. Zmieszane z mlaskającym i zasysającym błotkiem buty, dodawały pikanterii marszowi. Z trudem wyszukiwałem w miarę stabilne miejsca w tej bagiennej pułapce, tracąc na to masę czasu i energii. Kłopot w tym że te przeklęte czworonożne kosiarki szły całą szerokością drogi, jak i pasem w jej pobliżu. Co chwilę wpadałem w efektowne poślizgi, boksując w błotku. Powoli wzbierała we mnie fala złości, kląłem na czym świat stoi na te baranie łby. Aż podczas jednego z poślizgów nie zdołałem już opanować sytuacji i w efektowny sposób ległem jak długi, wykonując trzy czwarte szpagatu. Wrzasnąłem jak oparzony, gdyż w upadku najbardziej ucierpiały moje rozciągnięte… sami wiecie co. Gdy się pozbierałem wyglądałem jak siedem nieszczęść, ale przynajmniej przestałem wybierać złudnie suche miejsca,  odtąd brnąłem wprost przed siebie. Kilka razy zgubiłem buta, który zassany pozostał w brei. Po czterdziestu długich minutach zmagań w oddali dostrzegłem miejsce gdzie szlak opuszczał przeklętą bagienną drogę. Dostrzegłem również i sprawców tych atrakcji, tuż za strumieniem przez który przechodził szlak, na krawędzi ogromnej hali, pasły się spokojnie, zrelaksowane „cztero-kopytne kultywatory”. Pominę milczeniem wiązankę którą wypowiedziałem pod ich adresem. Dość powiedzieć że gdy dotarłem do strumienia i dostrzegli mnie doglądający stada juhasi, wzbudziłem u nich duże zainteresowanie i rozbawienie, mi bynajmniej nie było do śmiechu, gdyż należy pamiętać że nie miałem porządnych górskich butów, tylko lekkie obuwie sportowe. Niskie i bez wiązania, jedynie wsuwane, toteż to powodowało że buty z łatwością zostawały w brei, co oczywiście oznaczało że kolejny krok był zazwyczaj w skarpetce…w związku z czym  musiałem zatrzymać się na dłuższą chwilę nad strumieniem aby przywrócić sobie w miarę ludzki wygląd.

Ten wymuszony postój dał mi okazję na zagłębienie się w otaczający pejzaż, a był on doprawdy niesamowity. Ogromne zielone przestrzenie pnące się wysoko pod niebo, zwieńczone świerkowym lasem. Pośrodku hali w niecce terenu, w miejscu w którym siedziałem, szumiąc wiła się kryształowa wstęga strumienia. Hale przechodziły pagórkami jedna w drugą. Po lewej stronie na skraju reglowego lasu stała dziś opuszczona baza namiotowa. Widać było drewniane zabudowania, kuchni i stołówki. Na szczycie zielonego wzniesienia na wprost mnie, stał stary rozłożysty Klon. Był on niesamowitą, trochę surrealistyczną dominantą pośród tych spokojnych zielonych przestrzeni i nawet te przeklęte owce, ładnie się komponowały w tym tle.

Kiedy wreszcie udało mi się doprowadzić do porządku wyruszyłem dalej. Wszystko wokół było takie fascynujące, wszystkiego byłem tak ciekaw, wciąż i wciąż chłonąłem te estetyczne i fizyczne wrażenia, z ciągłym uczuciem niedosytu, wciąż chciałem więcej… Minąłem wspomnianego klona, muszę się tu przyznać że opisując te pagórkowate hale z dołu, nie miałem pojęcia że owe pagórki są tak strome i wyczerpujące. W zasadzie to nieźle się zasapałem. Kilkanaście minut później dotarłem do granicy hali, wchodząc w piękne, stare lasy liściaste. Po kolejnych trzydziestu minutach sapania i mozolnego zdobywania wysokości, las zaczął się zmieniać. Stare, powykręcane buki i klony coraz częściej ustępowały świerkom. W pewnej chwili niespodziewanie las się kończył wyprowadzając mnie na sporą polanę, która dawała dobry wgląd w dalszy przebieg szlaku. Zapowiadał się wyjątkowo atrakcyjnie i bezkompromisowo. Lekko skręcając w prawo, ostro wyrywał w górę. Podszedłem bliżej, w miejsce gdzie zaczynała się właściwa wyrypa. Taa… wcale niezła będzie zabawa. Jak to w Pieninach często bywa cienką ilastą warstwę ziemi rozmiękczyły deszcze, a z pośród tej warstewki, im wyżej tym w większym stopniu, wystawały wyślizgane wapienne skałki. Już wiedziałem jak mniej więcej potoczy się to wyjście, biorąc pod uwagę że moje wspaniałe sportowe butki, są tu równie przyczepne jak niedzielne lakierki w zimie.

Ruszyłem. Już po trzystu metrach miałem za sobą pierwszy efektowny zjazd, w dodatku co tu dużo gadać formy to nie miałem najlepszej… serducho chciało sobie wyraźnie poszerzyć przestrzeń w klatce piersiowej, łomocząc nerwowo po jej ścianach. Nie ma co, pięknie, dawniej takie podejście robiłbym jednym ugryzieniem. Jednak mimo wszystko, a właściwie również dlatego, byłem zachwycony tym wypadem. Przecież właśnie o to dokładnie chodziło. O te niesamowite pejzaże, o walkę ze swymi słabościami, o tę krew wściekle pulsującą w skroniach. Ponowiłem atak, tym razem wyraźnie już rozgrzany, poruszałem się o wiele sprawniej, co oczywiście nie wpływało na powodowany bucikami, brak kontroli trakcji. To w końcu poskutkowało przejściem na napęd, na wszystkie „cztery łapy”. Pomimo śmieszności wybranego sposobu poruszania, okazał się on o wiele bardziej wydajny.


ilość stron: 3  / publikacja: 27.04.2006  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

CC – Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel