Jaskinia

opowiadanie: „Jaskinia” strona 2/2

publikacja: 24.07.2007  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

Zacisk wbrew moim obawom okazał się jednak krótki i już w chwilę potem znalazłem po jego drugiej stronie. Była to okazała sala, wysoka na jakieś sześć, może osiem metrów, ostro zwężająca się ku górze. Zrobiłem kilka kroków na przód aż moja stopa zamiast spodziewanego oparcia w skale trafiła w pustkę. Skierowałem snop światła w dół, cofając się w tył. Pode mną znajdowała czarna otchłań szerokiego i głębokiego uskoku skalnego. Czułem jak oblewa mnie fala gorąca, natychmiast też skarciłem się w myślach, głośno klnąc, za swą niefrasobliwość. Przy mocy światła jakie dawała moja marna latarka nie byłem w stanie nawet dojrzeć dna rozpadliny. Zacząłem się zastanawiać gdzie u diabła podział się szlak, jak mam obejść to miejsce. Sunąc po dających niesamowite cienie ścianach, podpowiadających wyobraźni najróżniejsze formy, szukałem rozwiązania tej sytuacji, aż znalazłem… rozwiązanie które nie za bardzo przypadło mi do gustu, ale było jedyne. Okazało się że szlak wspina się i idzie skalną półką, o szerokości buta, wprost nad uskokiem. Na ścianach znajdowały się łańcuchy, o których w tej chwili myślałem bardzo ciepło. Ruszyłem, mokre, pokryte w większości lodową polewą skały, powodowały że z trudem utrzymywałem równowagę.

W pewnym momencie stało się to czego się obawiałem… pośliznąłem się, po czym poczułem szarpnięcie i zawisłem na samych tylko dłoniach, kurczowo ściskających zardzewiały łańcuch nad urwiskiem. Umysł przeszyła myśl wychwalająca nauki mego Ojca… pamiętaj nigdy, bez względu na wszystko, na ból, strach, nigdy nie wolno ci puścić łańcucha! Ta nauka, umiejętność szybkiej reakcji i stłumienia odruchów, właśnie uratowała mi po raz kolejny skórę. Z mozołem wgramoliłem się z powrotem na wąską półkę. Skierowałem latarkę w dół. Oczywiście nie dostrzegłem dna, lecz to co dostrzegłem znacznie wcześniej wystarczyło aby zrobiło mi się niewyraźnie w żołądku. Z czerni uskoku wyłaniały się ostre jak sztylety stalagmity, a ściany najeżone były rumoszem skalnym. Wyobraźnia kreowała już obraz gigantycznego koreczka kanapkowego, w którym rolę sera nadzianego na wykałaczkę spełniałbym… ja.

Zaczynałem mieć wątpliwości… była to druga potencjalnie niebezpieczna sytuacja w ciągu kilkunastu minut. Nie mogłem przecież jednak bez końca tak wisieć na tym łańcuchu, znacznie lepiej by było gdybym znalazł się w pewniejszym miejscu. Ruszyłem więc dalej. Wątpliwości narastały, atakując umysł, osłabiając wolę i zmniejszając siły. Była to niebezpieczna sytuacja. Sytuacja która już wielu zgubiła. Bowiem gdy kontrolę nad czynami i myślą przejmuje strach najłatwiej o pomyłkę, o błąd. Dlatego starałem się ze wszystkich sił nie dopuścić do przeniknięcia tych pierwotnych myśli do mego świadomego jestestwa. Starałem się koncentrować na tym co robię, na pięknie i tajemniczości otaczającego mnie podziemnego świata. Wreszcie opuściłem uskok. Na odmianę teraz szlak wznosił się ostro w górę, doprowadzając do kolejnej, średniej wielkości komory. Tu ścieżka się rozwidlała, z komory wyprowadzały co najmniej trzy drogi.

Kręciłem się chwilę nim odnalazłem właściwą z nich. I znów w dół, niewielki zacisk, potem fragment w miarę równy i na tyle wysoki aby móc się wyprostować i znów skręt, do góry i w dół. Byłem już w jaskini dobre trzydzieści minut, gdy zacząłem się zastanawiać ile drogi jeszcze przede mną. Zaczynałem również rozumieć nazwę jaką nadano tej jaskini… mylna. O tak, o pomyłkę było tu nader łatwo, odnóg i ślepych korytarzy miała ona aż nadto… Moje myśli nękane coraz częściej obawami, zdominowała jedna, co by się stało gdybym rozbił latarkę. Gdybym upadł i ją roztrzaskał. Przeklinałem swą głupotę i lekkomyślność, że nie wziąłem ze sobą drugiej… nawet świeczki, no nic… Instynktownie coraz silniej zaciskałem dłoń na jej korpusie, jakby była to jedyna nić łącząca mnie z życiem. W pewnym sensie można by powiedzieć że tak właśnie było.

Wspinałem się właśnie w górę, wchodząc poprzez wąski zacisk do małej komory. Dysząc ciężko rozprostowałem się na ułamek sekundy rozluźniając chwyt na korpusie latarki. Jako że nieszczęścia chodzą parami, dokładnie w tym samym momencie pośliznąłem się wywijając efektowne salto w powietrzu. Jednak nie to było najgorsze, najgorszy był dźwięk jaki będąc jeszcze w powietrzu usłyszałem… był to chyba ostatni dźwięk jaki chciałem usłyszeć. Odgłos upadającej na skały latarki, a zaraz potem stłuczonej szybki. Zapanowała absolutna, nieprzenikniona ciemność. Instynktownie, przerażony tą ciemnością, wstrzymałem oddech, zapanowała więc równie absolutna cisza… Cisza przerywana jedynie pojedynczymi kroplami wody uderzającymi o skały.

Nie wiem ile tak siedziałem, nie wiem ile czasu minęło nim odważyłem się poruszyć, nim dotarło do mnie to co właśnie się wydarzyło. Pojęcie czasu, podobnie jak przestrzeni i światła przestały istnieć. Gdy już pozwoliłem aby myśl o tej sytuacji przedarła się do świadomości, gdy minął pierwszy szok, pojawiła się natychmiast inna… nie mam zapasu, nie mam żadnego innego źródła światła, nic, jedno wielkie cholerne nic! Jest środek zimy, nawet jeśli ktoś zacznie mnie szukać, to nikt nie będzie szukał w tej jaskini! Nikt nie pomyśli o tym że mógłbym być tak szalony że zdecyduję się do niej pójść sam, zimą, w okresie kiedy jest zapewne zamknięta dla ruchu turystycznego… eksplozją wdarł się w umysł obraz księgi wyjść w hotelu – księgi do której się nie wpisałem… Szereg, ciąg błędów, które łącznie doprowadziły do sytuacji w jakiej się znalazłem.

Gorączkowo szukałem w pamięci rozwiązania, analizowałem w myślach trasę którą tu dotarłem, czy zdołam bez światła, po omacku ją przejść? Upadłem na kolana spanikowany kręcąc się wokół, prawie czołgając po skałach, macając wszelkie możliwe zakamarki. Może ją znajdę, może tylko mi się wydawało, może się nie stłukła… a jeśli nawet, to może choć żarówka jest cała… może… atakowana przez paniczne myśli świadomość uginała się pod presją w coraz większym stopniu dopuszczając paraliżującą panikę do głosu. Jak to było… korytarz, zejście, podejście, komora, zacisk, komora, rozwidlenie i… trawers. Trawers! Matko jedyna! Trawers! Skalne urwisko najeżone rumoszem skalnym i stalagmitami! Nie przejdę! Mijał czas, wiedziałem już że nie znajdę latarki, panika już prawie zawładnęła mym sercem.

Porzuciłem myśl o niej, chciałem odnaleźć wejście którym tu przyszedłem. Niczym ślepiec (zasadniczo nim byłem) obmacywałem skały szukając otworu który mnie tu wprowadził. Mijały minuty, czułem że kręcę się w kółko, jak to możliwe… nie rozumiałem tego. Przecież nie mogło zniknąć… Kilka razy wydawało mi się że go znalazłem, podążałem w tym kierunku by po chwili się przekonać że jest to jedynie jedna z wielu ślepych odnóg, znów czołgając się wracałem do tyłu. W końcu nie miałem nawet pewności że wciąż znajduję się w tej samej komorze, czy w ogóle w jakiejkolwiek. Wtedy wszelkie granice ustąpiły, pękłem, pozwoliłem aby resztki rozsądku zdominował strach i chaos. Obsunąłem się ciężko na skałę… co za głupi, bezsensowny koniec… miną całe miesiące zanim ktoś mnie tu znajdzie…

Wówczas jak to bywa w takich chwilach, gdy nagle okazuje się jak krucha granica oddziela człowieka od śmierci, gdy nagle dociera do człowieka jak marnym i małym jest wobec żywiołów natury i jak zwodniczo awaryjne są jego gadżety, zwróciłem się skruszony do Boga. Modliłem się i przepraszałem za wszystko co było złe we mnie i mym życiu. Przepraszając i prosząc o pomoc, o szansę abym miał okazję uczynić me życie lepszym… to co wówczas się wydarzyło można interpretować na różne sposoby, znaleźć równie wiele racjonalnych wyjaśnień co i irracjonalnych. Dla mnie jednak był to po prostu cud, przejaw opieki Bożej nad każdym z nas, w każdej z chwil naszego życia… w pewnej chwili poczułem – usłyszałem, wewnętrzny ciepły i spokojny głos, nakazujący mi się schylić i poszukać jeszcze raz. Panika zniknęła, wypełnił mnie nieopisany spokój, którego próżno by szukać racjonalnego wyjaśnienia. Ponownie ukląkłem, pochyliłem się dotykając skał. Tuż przede mną, w odległości może metra, w miejscu, które mógłbym przysięgnąć że już wielokrotnie sprawdzałem, leżała ot tak po prosu, jakby położona bateria, a tuż obok nienaruszona żaróweczka. Natychmiast zwarłem ją z biegunami baterii. Komorę wypełniło słabe, żółtawe światło – byłem uratowany. Moje serce i umysł wypełnił spokój i wdzięczność. I coś jeszcze – gorące pragnienie zapisane w duszy, spełnienia złożonej wobec obietnicy.

Wyjąłem z plecaka gumkę i papier. Spiąłem gumką żaróweczkę z baterią, owinąłem całość w papier, pozostawiając jedynie otwór dla światła i podniosłem się z kolan. Wówczas patrząc na skalne ściany, doznałem kolejnego olśnienia. Jakież to było oczywiste! Oczywiście że nie mogłem odnaleźć otworu, przecież znajdował się on nisko, niewiele ponad poziomem dna komory, zasłonięty poprzez skalny nawis. Przecież do komory wchodziłem pnąc się ostro w górę, wszedłem więc do niej od dołu. Ponownie przykucnąłem, rozglądając się spokojnie dokoła. Chwilę potem uśmiechałem się do siebie, było dokładnie tak jak opisałem. Wejście – wyjście, było dwa metry ode mnie, ledwo widoczne pod nawisem skalnym. Szybko spakowałem plecak i rozpocząłem odwrót tą samą którą tu dotarłem drogą.

Spieszyłem się gnany lękiem o trwałość latarenki którą zrobiłem. Mocno żółte światło było niechybnym znakiem że batria kończyła swój żywot… Wolałem nie stracić tej szansy, nie trafić znów w ciemność i to znajdując się wciąż przed niebezpiecznym uskokiem. Myśli krążyły energicznie po umyśle, z ciała wyparowało wszelkie zmęczenie, napędzany adrenaliną szedłem jak dobrze naoliwiona maszyna. Czas pędził. Nie wiem ile go minęło, niewiele też pamiętam z tej drogi powrotnej. Szedłem jak w transie, jak zahipnotyzowany, z zakodowanym tylko jednym celem – wyjść, jak najszybciej wyjść. W pewnej chwili wyrwało mnie z tego transu coś co zupełnie nie pasowało do otoczenia. Coś tak niesamowitego i tak upragnionego że przez moment nie dowierzałem swym oczom. Było to dość odległe i słabe, sączące się nisko po skałach światło! Dzienne światło! Słońce! Serce przyspieszyło, tętnice bębniły w skroniach, błyskawicznie dałem ostro do przodu, aby w chwilę później pokonywać znany mi już pierwszy zacisk skalny, tuż przy wejściu do jaskini.

Chwilę później upadłem w śnieg, cisząc się jak nigdy dotąd z jego chłodu, łapczywie wdychając ostre mroźne powietrze, którego przecież mogłem już nigdy nie poczuć. Ciesząc się bezgranicznie każdą rzeczą, całym tym pięknem które mnie otaczało. Wszystkim tym co jakże często traktujemy jako oczywistość, którą zauważamy dopiero wówczas gdy przyjdzie nam stanąć, na jakże cienkiej granicy życia i śmierci. Granicy o której równie często, otoczeni złudnie bezpieczną rzeczywistością, zapominamy.

Wracałem Doliną Kościeliską do Kir. Z sercem przepełnionym wdzięcznością i radością. Już po zmierzchu, dotarłem na parking. Obok stała karczma, panował w niej wesoły gwar, świeciły się światła, słychać było gwarę górali. Wróciłem do cywilizacji i ludzi. Wróciłem po przejściu krótkiego szlaku, ale bardzo długiej mentalnej drogi. Wróciłem jako inny, nowy człowiek, który otrzymał kolejną szansę. Cała ta historia zwiększyła mój respekt wobec sił natury i szacunek wobec naszego kruchego życia. Nauczyła mnie również dystansu wobec własnej młodzieńczej lekkomyślności i butności. Nie zgasiła ona jednak mej miłości i pożądania gór, wręcz przeciwnie podsyciła go gdyż uświadomiła mi jak niewiele może nas dzielić od końca, jak niewiele mamy czasu na ich poznanie. Toteż już na drugi dzień zaatakowałem Giewont, mądrzejszy o tą lekcję no i oczywiście… wpisując się do księgi wyjść,  to już jednak zupełnie inna przygoda.


ilość stron: 2  / publikacja: 27.04.2006  / aktualizacja: 19.11.2016 / autor:  Sebastian Nikiel

CC – Attribution Non-Commercialm Share Alike by Sebastian Nikiel


2 myśli na temat “Jaskinia

    1. Przede wszystkim pozwala doładować akumulatory 😉 góry bez względu na to jakie są moim duszy domem 🙂 Serdecznie dziękuję za komentarz i odwiedziny, pozdrawiam 🙂

Możliwość komentowania jest wyłączona.