Góry wczoraj i dziś

artykuł: „Góry wczoraj i dziś…” / aktualizacja: 12.06.2017 strona 1/2

Góry… w świadomości każdego z nas inny mają wymiar, dla każdego z nas inny niosą ładunek emocji, góry jednak jak wszystko wokół nas wciąż się zmieniają, za sprawą samej przyrody, ale również piętna jakie odciskamy na nich my sami. I właśnie o tych ostatnich będzie traktować niniejszy artykuł, lecz nie o zmianach w samych górach jako takich, lecz nas do nich stosunku. Żyjemy bowiem w czasach gdy skądinąd bardzo pozytywna zmiana systemowa po 89 roku zmieniła również wiele w nas samych, wielu już nie wie jak wyglądały one dawniej, jakie zaszły zmiany. Będzie to też jednak artykuł piętnujący negatywne aspekty tych zmian, przypominający co tak naprawdę w górach jest ważne. Serdecznie zapraszam do lektury artykułu, starszych czytelników dla których będzie być może on sentymentalnym powrotem do przeszłości, oraz szczególnie młodszych dla których mam nadzieję będzie to okazją do poznania tego wszystkiego co już przeminęło, oraz zasad jak góry bezpiecznie poznać.

O górach w przeszłości…

Nie sposób ująć tak szerokiego tematu w żadne słowne ramy jakim są góry (na szczęście, wszak to również ich bogactwo), stąd proszę byście nie rozliczali zapisanych tu słów jak opracowania z lekcji historii, będzie to podróż w przeszłość oparta na moich własnych wspomnieniach, wnioskach, skorelowanych z czasem współczesnym.

Góry jakie były… zawsze piękne, zawsze też były ostoją wolności, gdy kraj pogrążony był w chaosie upadającego totalitarnego systemu socjalistycznego, gdy wokół brak było wszystkiego, nawet przysłowiowego papieru toaletowego, a ludzie urządzali wielopokoleniowego wycieczki pod sklepy w nadziei na jakąkolwiek dostawę, tkwiąc tam w kolejkach społecznych całymi godzinami i dobami, góry były nadal, pomimo wielu prób tegoż faktu ukrócenia, ostają wolności.

zdjęcia od lewej: Nieznane już młodszemu pokoleniu świadectwa minionego systemu – kartki na mięso i deputaty… / Swoją przygodę z górami zacząłem w 1980r w wieku trzech lat, z czasem oddając im serce i duszę, tu na szczycie Trzech Koron, w Pieninach 1988r

Nigdy bowiem góry tak do końca nie dały się ujarzmić, nigdy też pomimo prób zamknięcia ich w ramach ideologii, przejawiającej się choćby irracjonalnymi sytuacjami na „zielonych granicach” nie udało się ich zniewolić, stąd właśnie całe pokolenia tam odnajdywały swój „zachód, swoją Amerykę” (w ujęciu tegoż słowa – jako krainy wolności) tam czując się wolnymi ludźmi. Tu na myśl przychodzą mi dwie związane z takimi systemowymi paradoksami, dziś wydającymi się totalnie irracjonalnymi, sytuacje, jedna z nich śmieszna, druga… raczej komi-tragiczna.

zdjęcie po lewej i w środku: Odwiedzając różne schroniska górskie jako dzieciak lubiłem na pamiątkę kupować kartki pocztowe z ich wizerunkiem, tu po lewej Luboń Wielki, niezwykły obiekt który w dawnych latach oferował tylko jeden wspólny, obszerny pokój do spania, dalej schronisko PTTK na Starych Wierchach. / Malinowska Skała, Beskid Śląski, 1986 rok.

Epizod I

Miałem kilka zaledwie lat gdy z Tatą który wprowadzał mnie w świat gór od trzeciego roku życia, wędrowaliśmy na trzy dniowym szlaku ze Skrzycznego na Baranią, potem dnia drugiego na Stożek i dalej Soszów Wielki z metą na Wielkiej Czantorii. Był to drugi dzień naszej wędrówki, pogoda była wyjątkowo paskudna, to lał, to mżył zimny deszcz, mgła otulała grzbiety gór, leniwie snując się wśród świerkowego lasu. W dni takie każdy kto tegoż doświadczył zapewne wie że las spowija niezwykła, nieco tajemnicza cisza, słychać spadające z drzew krople wody, w powietrzu unosi się zapach świerkowego igliwia, oraz mokrej ziemi.

Znajdowaliśmy się już niedaleko Stożka, gdzie szlak podąża wzdłuż przecinki granicznej pomiędzy Polska, a wówczas Czechosłowacją. W rejonach takich wszyscy wiedzieli że wskazana zawsze była czujność, roiło się od zaszytych mniej lub bardziej w lasach żołnierzy WOP (Wojsko Ochrony Pogranicza), którzy nader często wykazywali się niezwykłą gorliwością w egzekwowaniu systemowych absurdów. Tuż przed halą, nieopodal schroniska na Stożku, po prawej storni szlaku znajduje się uskok, z opadającym na prawo wałem ziemnym, gęsto porośnięty borowiną, Szlak prowadzi ponad nim, grzbietem, w tym oto miejscu, znając już ten szlak, wiedząc że zaraz znajdziemy się na terenie otwartym, poczułem nieodpartą potrzebę fizjologiczną, jak to bajtel nie chcąc się gdzieś w lasy zapuszczać, tym bardziej że wszak to strefa przygraniczna, a wszędzie wokół żółte tablice „Pozor statna hranica” i taka sama po polsku, wygodnie się usadowiłem na krawędzi owego spadu, tuż nad borowiną. Ot i stało się… czysty surrealizm, nagle gdy już co trzeba załatwiłem borowina ożyła! Wrzeszcząc ile sił w płucach zerwałem się do przodu, w biegu podciągając spodenki, a tu spod tej borowiny wstaje jakaś wielka w gumowej pałatce, czerwona z wściekłości postać, z pięknie okraszonym kapturem… to był WOP-ista. Sytuacja iście nieprawdopodobna, ileż to rzeczy w jednym czasie zbiec się musiało, ja akurat tamto miejsce wybrać musiałem, a on akurat tam musiał sobie dziuplę zrobić, gdzie najwyraźniej zaszył się na drzemkę…

zdjęcia od lewej: Dla młodych osób dopiero co rozpoczynających swą górską przygodę, obecność granic państwowych wiąże się tylko z rzadkimi tablicami informacyjnymi, nie obawiają się że przekraczając ją zostaną aresztowani, tu „zielone” przejście graniczne na Pilsku. / Rejon Śnieżnych Kotłów, Sudety 1990r.

Na ratunek oczywiście rzucił mi się Tata, który jak ja stanął niczym wmurowany, choć gdy pierwsze zaskoczenie minęło trudno było się od śmiechu powstrzymać, co tylko dodatkowo uderzyło w ambicję WOP-isty, no i się zaczęło…dokumenty, że będziemy aresztowani, że obraza władzy…etc, etc… w końcu po długich wywodach, koniecznych do wysłuchania, tłumaczeniach, oraz obietnicy skarcenia mnie jako sprawcy nowego kamuflażu żołnierza mogliśmy ruszyć dalej… wszak nie sądzę by zależało specjalnie na chwaleniu się taką wpadką, musiałby by przecież przyznać się do drzemki podczas patrolu.

zdjęcia od lewej: Śnieżka, Sudety 1990rok / autor podczas pierwszych zimowych wojaży w Tatrach, tu podczas podejścia pod Giewont 1994r – bo najpierwsza jest zawsze wola, a wraz z nią stopniowo nabywane doświadczenie…

Epizod II

Piękny słoneczny dzień, siedziałem przed schroniskiem na Wielkiej Raczy, jako niespełna 10 letni chłopak podczas kolejnych, tym razem po Beskidzie Żywieckim wojaży z Tatą. Nagle jakiś rwetes, szum, wrzaski i lament przerwał sielankowe w błękit nieba wpatrywanie… podeszliśmy zaciekawiani kawałek, wszak tuż za schroniskiem biegła przecież „pilnie” i jakże ważna granica państwowa, a tam taka oto sytuacja… przecinkę graniczną często porastały borowiny, korzystali z tego miejscowi Polacy i również Czechosłowacy, wszyscy jednak z grubsza się pilnowali, niczym Kargulowie by połowy owego wąskiego paska poletka nie przekroczyć (ku radości WOP-istów) i tak to właśnie tym razem się stało. Pewne polskie małżeństwo, również na nocleg pozostające w schronisku na Wielkiej Raczy wpół zgięci zbierali sobie borówki, zagapiwszy się Pan zupełnie niezamierzone i nie dalej niż na… dwa – trzy mety ową świętą granicę przekroczył.

Wielka Racza, Beskid Żywiecki, po lewej widok sprzed schroniska w kierunku Beskidu Żywieckiego, po prawej szczyt Wielkiej Raczy przez który przebiega granica państwowa.

Na to tylko czekali dzielni wojacy, jak się nie rzucili, z daleka krzycą „Stać, dokumenty!” i tak oto Pani, zapewne Żona została po polskiej stronie granicy, a Mąż aresztowany po stronie Czechosłowackiej. Dwa metry – aż nadto okazały się wystarczającym dla zaangażowanych w swą prace wojaków by podejrzanego delikwenta zakuto w kajdanki, zapakowano do zdezelowanego Uaza i zabrano na oddalony o kilkanaście kilometrów posterunek straży granicznej w Zwardoniu w celu… a jakże, ustalenia prawdziwych powodów jakże haniebnego i podstępnego przekroczenia granicy, dobrze że w tym zapale choć borówek na przesłuchanie nie zabrali. I tak Żona w tym lamencie, to pomstując, to rozpaczając na Wielkiej Raczy została, a mąż pojechał na przesłuchania.

Szczyt Wielkiej Raczy, Beskid Żywiecki, po lewej już po Słowackiej stronie granicy, na właściwym szczycie, gdzie znajduje się pamiątkowy krzyż z kroniką udostępnioną dla wpisów turystów, po prawej widok w kierunku polskiej strony i schroniska na Wielkiej Raczy – to tu, niedaleko szczytu, w 87 roku byłem świadkiem akcji zatrzymania przez WOP jakże nagannego turysty który przekroczył granicę o kilka metrów zbierając borówki…

Taka to była owa miłość pomiędzy, w teorii socjalistycznymi bratnimi krajami, tudzież Polską i Czechosłowacją. Dziś granice stały się nareszcie tylko tym czym w istocie, szczególnie w górach być powinny, umownym symbolem, miejscem gdzie kończy się jedno, a zaczyna na papierze map i przepisów drugie Państwo, bo wszak przecież natura nie zna czegoś tak abstrakcyjnego co wymyślił człowiek jak granica. Dziś więc takie jak powyższe historie stały się tylko wspomnieniem socjalistycznej wolności bratnich narodów… warto jednak pamiętać o nich, by docenić to że póki co (bo wszak czasy znów nadeszły bardzo niespokojne i niepewne) możemy cieszyć wolnością nieosiągalną dla naszych Ojców, ani Dziadków.

Gdy w sklepach ziało pustką…

Czas na nieco bardziej konstruktywne różnice, pomiędzy tym jak było, a jest… jak już dla młodszych czytelników wspomniałem w czasach tych wszystko było na wagę złota, szczególnie zaś zapasy konserw, które wręcz mogły w pewnych sytuacjach być walutą wymienną (podobnie oczywiście jak wódka) wszak towar był to rarytasowy. Pustka na pułkach sklepów spożywczych uderzała też pośrednio i w same schroniska, pośrednio, gdyż nie zawsze totalnie, ale o tym za chwilkę. Generalnie jednak ruszając na szlak kilku / kilkunastodniowy trzeba było targać prowiant na cały ten czas, trudno było bowiem liczyć na coś innego w sklepach po drodze niż ewentualnie dżem, może pieczywo i oczywiście ocet.

W minionych (szczęśliwie pod wieloma względami) latach, gdy na półkach sklepowych nie było niczego, zdobycie sprzętu, odzieży, oraz artykułów spożywczych było nie lada wyzwaniem, skutkowało to koniecznością radzenia sobie z tym co się miało / zdobyło, a plecaki na wielodniowych szlakach zawsze były bardzo ciężkie, tu od lewej autor na Palenicy Białczańskiej w styczniu 1994r / w środku z pierwszym znanym doskonale starszemu pokoleniu własnym plecakiem z aluminiowym stelażem marki Polsport, chwilami niewiele mniej ważącym ode mnie, w drodze ze Sromowców Niżnych na Trzy Korony 1988r / po prawej podczas styczniowego wypadu w Tatry 1995r – Czarny Staw pod Rysami

Toteż rzecz dziś już praktycznie zapomniana, plecaki zawsze ważyły niemal tyle co my sami, a w moim przypadku jako kilkuletniego dzieciaka, zaczynał się on w połowie łydek i sięgał aż za głowę. Co kilkanaście minut konieczne też bywały krótkie postoje gdzie pochylając się do przodu staraliśmy się przywrócić krążenie w białych, bezkrwistych ramionach, uciśniętych przez raczej mało wygodne szelki napakowanego plecaka. Możecie więc sobie wyobrazić jak wielki był to wysiłek, jak wiele kosztował on walki i determinacji. Był też jednak niezrównaną szkołą hartu ducha, uczył bowiem od lat najmłodszych wytrwałości, kształtował odporność na ból i zmęczenie. Dawał też poczucie zupełnej niezależności, dziś znanej osobom wyjeżdżającym na wielodniowe trekingi w terenach pozbawionych infrastruktury turystycznej. Wiązały się z tym też i inne piękne wspomnienia… nie sposób bowiem było oczywiście zabrać dań obiadowych, owszem parę słoików klopsików się zdarzało, ale z racji ich ciężaru, tylko parę, a życie tylko na suchym prowiancie też przyjemne nie było.

Pomimo wagi plecaków, oraz wysiłku jaki kosztowało jego transportowanie, radość z pokonania własnych słabości, oraz ograniczeń ciała, po stokroć wynagradzało szczęście ze zdobycia szczytu, ta siła którą ofiarowały mi góry do dnia dzisiejszego pomaga mi iść przez życie, dziś walcząc z chorobą… od lewej: Beskid Krzyżanowski, Beskid Żywiecki, w drodze na Przełęcz Głuchaczki 2010r / Vyśny Tajh, w drodze na Przełęcz Jałowiecką 2010r / nieco przerysowana karykatura dawnych odniesień wielkości plecaka do osoby go niosącego 😉 tu mój towarzysz wędrówek Patryk próbuje się z moim plecakiem

Pamiętam więc doraźne rozwiązania, jakże miło dziś wspominane, w postaci „kroca”. Gdy trafiało się na pole z ziemniakami niczym Indianie skradaliśmy się na małe wykopki. Zebrawszy nieco ziemniaków, a wcześniej po drodze grzybów dusiło się te ostatnie potem podsmażało na maśle, ziemniaki gotowało, na ruskim niezawodnym i doprawdy niezniszczalnym kocherze napędzanym denaturatem. Czasem też zdarzały się nagłe akcje ucieczki to przed widłami gospodarza, to jego kudłatego owczarka. Było w tym coś co jednak stało się niezapomnianą, wspaniałą, trwale wpisaną w moje życie przygodą, spontaniczną, radosną, z nuta ryzyka, ale przede wszystkim tak właściwej górom wolnością.

zdjęcia od lewej: Niezapomnianą częścią dawnych wielodniowych wypraw w góry było wspólne przyrządzanie posiłków na ruskim kocherze, zasilanym denaturatem, tu dokładna kopia tego „niezniszczalnego” kochera, dostępna… do dnia dzisiejszego za kilkanaście złotych. / Ważki wkład w mój górski rozwój miały wspólne wycieczki z zakładowym kołem PTTK, tu podczas postoju, w drodze w Tatry, na tle naszego „Błękitnej błyskawicy” (był malowany na biało – błękitno) zakładowego Autosanu H-9. / Stary rachunek za pobyt w dziś niefunkcjonującym (teoretycznie znajdującego się w stanie remontu) schroniska PTTK „Dworzec Beskidzki”, to właśnie podczas tego wypadu, kolejnego dnia, dotarliśmy na Wielką Raczę gdzie byłem świadkiem akcji WOP-u…

Jak wspomniałem w schroniskach różnie bywało z dostępnością posiłków, paradoksalnie jednak bywało czasem trudniej o herbatę niż o danie… mięsne. Znów starsi czytelnicy wiedzą, młodszym podpowiem że wszystkie kluczowe produkty spożywcze, jak i alkohol, czy paliwo, były reglamentowane i dostępne na kartki ze ściśle na głowę wyliczoną ilością (dotyczyło to również i konserw, stąd właśnie bywały one i monetą przetargową – one same lub kartki spożywcze na nie), mięso w tych latach było towarem rzadszym niż najdroższy kawior. Skąd więc ono w schroniskach się pojawiało… nie wnikając zbytnio w szczegóły, wszak zaradność trzeba chwalić, a nie ganić, same góry dostarczały dość inwentarza, tak też po raz pierwszy w życiu jadłem świeżą, wspaniale przyrządzana sarninę. Okoliczne wsie też w tej kwestii bardziej od miasta zależnego od dostaw państwowych były zaradne, wszak nie bez kozery mówi się: „Prędzej miasto umrze z głodu niż wieś zgłodnieje”. To wszystko jednak też pokazuje z jakimi wyzwaniami musieli się zmagać gospodarze obiektów, nie mogąc zapewnić ciągłości dostaw artykułów spożywczych (i to wyłącznie tych podstawowych), materiałów budowlanych do bieżących napraw i konserwacji, po sprzęty wyposażenia pokoi… tak z całą pewnością trzeba przyznać że byli to ludzie niezwykli i niezwykle zaradni.

zdjęcia od lewej: Świadectwa minionych lat… po lewej książeczka PTTK koła zakładowego, do którego należałem przez ponad 10 lat. / Jedną z pierwszych zdobytych przeze mnie odznak górskich były dostępne do dnia dzisiejszego „Siedmiu milowe buty” tu moja książeczka dla tej odznaki…

Dziś…

Obecnie w schroniskach mamy wszystko, a nawet więcej niż być powinno, wszak hamburgery, czy zapiekanki do górskich, ani zdrowych potraw nie należą, ale przecież być muszą, bo sam widziałem lament i to o dziwo dorosłych, nie dzieci, że jak to możliwe że nie ma, wszak być musi… mamy więc wszystko, wybór dobrodziejstw wszelakich, piwa różne, dań szeroki wachlarz, oraz oczywiście słodyczy. Lecz i tu piszę do młodszego pokolenia ludzi gór – zastanówcie się przez chwilkę czy pamiętacie co jedliście przed kilku laty w danym obiekcie, a jeśli nawet tak to czy wiążą się z tym jakieś niezwykłe ciepłe, radosne wspomnienia? Zapewne nie… ot jedzenie i tyle, no właśnie, a ja wciąż pamiętam jak wiele kosztowało jego na plecach targanie, przez co ze zdwojoną radością mogłem celebrować radość ze zdobycia każdego ze szczytów, ale przede wszystkim pamiętam podchody z Tatą po ziemniaki, zbieranie grzybów, wspólne gotowanie na ruskim kocherze obiadów… może jednak owa dostępność i łatwość nie zawsze jest dobra?

Bo w górach serce me ma swój dom… od lewej: Zachód słońca, rejon Szyndzielni, Beskid Śląski, listopad 2015r / potok w rejonie doliny u stóp Szyndzielni, Beskid Śląski, Listopad 2015r

Ta dostępność ma też i inne oblicze, już nieco poważniejsze w potencjalnych skutkach. Coraz powszechniejsze bowiem staje się poruszanie po szlakach z tylko bardzo podstawowym zestawem rzeczy w plecaku, a czasem nawet całkiem „na lekko”, bez noszenia własnych zapasów posiłków i napojów, licząc wyłącznie na kolejne schronisko… sprawa niby oczywista wszak po co taszczyć jedzenie, pewnie jeszcze termos, skoro za trzy, cztery godziny będzie schronisko. Otóż tu właśnie zaczyna się doświadczenia nad komercją i wygodą marszu, przewaga. Bowiem statystyki wypadków GOPR co rok „wzbogacają” się o nowe akcje gdzie zagubieni turyści byli wyczerpani, wychłodzeni, często głodni, a jesienią i zimą bliscy hipotermii. Powodów jest oczywiście więcej niż tylko brak jedzenia i ciepłego napoju, to głównie bowiem brak właściwej odzieży i doświadczenia, ale jedzenie, szczególnie ciepła herbata, oraz wysokoenergetyczne przekąski, mają tu ważkie znaczenie, nigdy bowiem nie możemy zakładać i to już bez względu na doświadczenie, że nie przydarzy się nam wypadek, że nie będziemy musieli przez dłuższy czas oczekiwać na pomoc, że się nie zgubimy w przypadku załamania pogody… a wówczas, właśnie wówczas minimalizm w plecaku srodze może się na nas zemścić. Tak więc ta moda, na lekkie, spacerowe traktowanie gór, bazujących li tylko na schroniskach bywa również groźna, myślę więc że zawsze warto pamiętać by bez względu na dostępność obiektów po drodze, w naszych pleckach znalazła się bułka, jakaś słodka przekąska, oraz minimum 1.5l napoju, lub herbaty w chłodniejsze dni, gdyż góry wbrew temu co widać w postawie niektórych osób, to nie park miejski, góry nie wybaczają ignorancji i pychy…

zdjęcia od lewej: Autor podczas podejście pod Świnicę 1997 rok / Hala Kondratowa, Tatry – w drodze na Giewont, styczeń 1998 roku.

Wszak dzieci, pan i pani pięknie w góry są dziś ubrani…

Czas na bodaj najbardziej dobitny znak zmian w naszym górskim rynsztunku, jakim jest osprzęt i odzież. Wspomniane pustki na półkach w sklepach w latach 80 XX wieku dotyczyły oczywiście nie tylko artykułów spożywczych, lecz gremialnie wszystkiego, szczególnie zaś odzieży, ba… posiadacz kilku par butów mógł się czuć już jak prawdziwy burżuj (zachodni bogacz), bo i te również jak cały sort odzieżowy swojego czasu podlegały reglamentacji i dostępne były na kartki.

Jedną z oznak zmian systemowych jest łatwa dostępność do zaawansowanej odzieży, oraz sprzętu, jednak pamiętać trzeba że markowy sprzęt choć zwiększa nasze bezpieczeństwo, bez doświadczenia nic nie znaczy, najpierwsza zawsze musi być wola, a potem rozwaga, oraz nabywane z czasem doświadczenie / od lewej: autor na Orlej Perci, w podstawowej odzieży wierzchniej, tudzież nieśmiertelnej koszuli flanelowej lato 1994r / zdjęcie drugie i w środku – prowizoryczne śniadanie, Stary Smokowiec, Tatry Słowackie, dalej podejście pod Rysy od strony Słowackiej, widać moje pamiętne, bardzo wygodne i odporne buty górskie już nieistniejącej firmy „Zakłady obuwnicze Podhale – Nowy Targ”, był to jeden z ostatnich wypuszczonych przez nich modeli – lato 1995r / na Krupówkach, słodka nagroda po samotnym zimowy wejściu na Giewont (a zima była sroga i śnieżna) styczeń 1994r

Dotkliwie odczuwali to nie tylko przeciętni górscy turyści, lecz przede wszystkim środowiska wspinaczkowe, szczególnie zaś podczas zagranicznych wyjazdów, gdzie nie tylko mieli problem w czym, ale z jakim sprzętem jechać, jeśli już im wyjechać się udało, spotykali tam opływających we wszystkie nowoczesne gadżety, oraz zaawansowaną odzież, zagranicznych wspinaczy, ze „zgniłego zachodu” jak to nam usilnie wmawiano… był to czas pełen paradoksów, gdzie tylko osoby o ponadprzeciętnej przedsiębiorczości i umiejętności załatwienia towarów mniej oficjalnymi kanałami, tudzież spod lady, czy na zasadzie wymiany, mogły w tym czasie cokolwiek osiągnąć…

Przekładało się to oczywiście również na stroje turystów na polskich szlakach. Wygląd tych ostatnich był jednak już swoistą hybrydą, tradycji, sięgającej w lata powojenne, przeplatającej się z permanentnymi brakami wszystkiego, co wymuszało używanie i noszenie tego co akurat było pod ręką, ale też i pewnego wypracowane przez doświadczenia kanonu ubioru. I tak podstawą odzieży zawsze była kraciasta, mniej ważne w szeroką, kolorową, czy wąską, jednobarwną kratę koszula flanelowa (bo świetnie wpijała pot). Najczęstszymi zaś spodniami były… dżinsy, lub nieco rzadziej spodnie z grubego płótna, czasem w modnej długości 3/4. Większa swoboda panowała już w kurtkach, zgodnie z zasadą kto co zdołał dostać, acz królowały wszelkiego rodzaju wełniane, lub bawełniane kangurki, lub nieco później „ortalionki”, całości oczywiście dopełniały podkoszulek bawełniany, oraz w razie chłodów gruby wełniany sweter, lub golf.

zdjęcia od lewej: Sokolica, Pieniny 1988r, jeden z „kanonów” dawnego stylu ubierania, wysoko wyciągnięte, lub grubo zwinięte wełniane skarpety / Kasprowy Wierch styczeń 1994r / kolejny z zabytkowych rachunków za noclegi w schroniskach, tu z Turbacza podczas mojego samotnego wypadu w Gorce w lipcu 1993 roku, młodszych czytelników uderzyć mogą oszałamiające kwoty za usługę – 60 000 za nocleg bez pościeli 😉 tak, takimi właśnie tysiącami i milionami operowaliśmy przed dewaluacją złotego (miała ona miejsce w 1995r).

Częstym motywem, tudzież i przeze mnie bardzo długo stosowanym, były grube, wysokie, wełniane skarpety, bez względu na porę roku, co miało nie tylko poprawiać wygodę noszenia buta, lecz wpijać pot. Skarpety zaś zwyczajowo wyciągało się na spodnie, zwijając lub nosząc rozciągnięte, co miało z kolei poniekąd pełnić rolę stuptutów w wersji letniej „przemakalnej” 😉 chroniąc przed zabrudzeniem nogawek, lub łydek, oraz ich zadrapań podczas przedzierania się przez knieje, przede wszystkim jednak miało po prostu dobrze wyglądać, wpisując się we wspomniany kanon, jeszcze z pierwszej połowy XX wieku, na świecie już raczej nie spotykanym, ale wszak my zamknięci byliśmy za żelazną kurtyną.

Oczywistym dopełnieniem stroju muszą być buty… te jako towar luksusowy, szczególnie zaś traperki górskie, trudno było zdobyć. Jeśli staliśmy się już szczęśliwym posiadaczem podlegały one w przeciwieństwie do dzisiejszych nieustannej reperacji, buty bowiem nie służyły rok, czy dwa, czyli tyle ile przeciętne modele mają gwarancji, lecz całymi latami, czasem wręcz przechodząc z pokolenia na pokolenia, z Ojca na syna, ze starszego na młodszego syna. Najbardziej pożądanymi butami, które na szlaku były niczym ferrari wśród innych, były ciężkie (co było poczytywane za cechę pozytywną w ramach myślenia – ciężkie znaczy porządne, wytrzymałe), masywne trapery, z grubej licowanej skóry, z wszytym językiem, za kostkę, z systemem sznurowania jak dziś opartym na oczkach i haczykach (acz bez jednej cofniętej pary jak we współczesnych modelach), oraz grubaśną, często twardą, gumową podeszwą z kilku warstw gumy i głębokim bieżnikiem. Buty takie z czasem tracąc owe zęby tretera (bieżnika) oddawało się cyklicznie do szewca który po prostu wymieniał spodnią warstwę zelówki, takie buty odpowiednio konserwowane służyć mogły długimi latami.

Góry ofiarują nam spokój, piękno, oraz siły, wszystko to zupełnie za darmo, warto w nie powracać, warto je kochać… po lewej zachód słońca na Trzech Kopcach, Beskid Śląski / na pierwszym planie pasmo Magury, dalej kotlina i Beskid Żywiecki, oraz Tatry, panorama z wieży widokowej na Szyndzielni, Beskid Śląski


tekst, opracowanie, oraz zdjęcia za wyłączeniem fotografii wariantów butów górskich, kochera turystycznego, oraz butów „Relax”: Sebastian Nikiel 14.06.2017